— Przeklinam cię!
JAK WIELU PRZED TOBĄ, odparł Śmierć niewzruszenie.
— Ile czasu mi jeszcze zostało?
Z tajemnych zakamarków swej szaty Śmierć wyjął dużą klepsydrę. Dwie jej części umieszczone byty w prętach czarnych i złotych, a prawie cały piasek przesypał się już do dolnej.
HM… JAKIEŚ DZIEWIĘĆ SEKUND.
Ipslore wyprostował się na swą wciąż robiącą wrażenie wysokość i wyciągnął do dziecka błyszczącą laskę. Podobna do różowego kraba rączka wysunęła się spod kocyka i chwyciła czarny metal.
— Niech zatem będę pierwszym i ostatnim magiem w historii tego świata, który przekazuje laskę swemu ósmemu synowi — oznajmił powoli, głuchym głosem. — I żądam od niego, by wykorzystał ją…
NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ POSPIESZYŁ…
— …w pełni — mówił dalej Ipslore. — I stał się najpotężniejszym…
Błyskawica strzeliła z sykiem z samego serca chmury, trafiła Ipslore^ w czubek kapelusza, trzeszcząc spłynęła po ręku, zajaśniała na lasce i uderzyła dziecko.
Mag zniknął w smudze dymu. Laska rozjarzyła się zielenią, potem bielą, a w końcu zwykłym czerwonym żarem. Dziecko uśmiechnęło się przez sen.
Kiedy ucichł grom, Śmierć pochylił się i ostrożnie podniósł chłopca. Ten otworzył oczy.
Lśniły złociście, od wewnątrz. Po raz pierwszy w tym, co z braku lepszego określenia musimy nazwać życiem, Śmierć napotkał spojrzenie, które trudno mu było wytrzymać. Te oczy zdawały się ogniskować na punkcie położonym kilka cali w głębi jego czaszki.
Nie planowałem czegoś takiego, zabrzmiał z powietrza głos Ipslore. Czy coś mu się stało?
NIE. Śmierć oderwał wzrok od niewinnego, mądrego uśmiechu. PRZYJĄŁ W SIEBIE TĘ MOC. JEST CZARODZICIELEM:
BEZ WĄTPIENIA PRZEŻYJE O WIELE GORSZE RZECZY. A TE-R\Z… TERAZ PÓJDZIESZ ZE MNĄ.
Nie.
TAK. ROZUMIESZ, JESTEŚ MARTWY. Śmierć rozejrzał się za chwiejnym cieniem Ipslore’a. Nie znalazł go. GDZIE JESTEŚ?
W lasce.
Śmierć oparł się na kosie i westchnął.
NIEMĄDRE. JAKŻE ŁATWO MÓGŁBYM CIĘ STAMTĄD WYRWAĆ.
Nie, chyba ze zniszczysz laskę, odparł głos Ipslore’a. Śmierci wydało się, że brzmi w nim jakiś nowy, wyraźnie tryumfujący ton. Teraz, kiedy dziecko przyjęto laskę, nie możesz jej zniszczyć, nie niszcząc przy tym i jego. A tego zrobić ci nie wolno, gdyż wtedy zmieniłbyś przeznaczenie. To mój ostatni czar. Mam wrażenie, ze dość sprytny.
Śmierć dźgnął laskę palcem. Zatrzeszczała i iskry popełzły obscenicznie wzdłuż niej.
To dziwne, ale właściwie się nie złościł. Gniew to emocja, a do emocji potrzeba gruczołów. Z gruczołami Śmierć właściwie wcale nie miał do czynienia i naprawdę musiał się namęczyć, żeby się porządnie rozgniewać.
Był za to lekko zirytowany.
Z drugiej strony zawsze ciekawie było popatrzeć na ludzkie wysiłki. A to przynajmniej okazało się bardziej oryginalne niż typowa symboliczna gra w szachy, której Śmierć bardzo się obawiał, ponieważ w żaden sposób nie mógł zapamiętać, jak porusza się koń.
ODSUWASZ TYLKO NIEUNIKNIONE, zauważył.
Na tym przecież polega życie.
A WŁAŚCIWIE CO PRÓBUJESZ PRZEZ TO OSIĄGNĄĆ?
Pozostanę u boku mego syna. Będę go uczył, choć bez jego wiedzy. Wskaże drogę jego zrozumieniu. A kiedy dorośnie, wskaże drogę i jemu.
POWIEDZ, JAK WSKAZYWAŁEŚ DROGĘ SWOIM POZOSTAŁYM SYNOM?
Przepędziłem ich. Ośmielili się ze mną spierać, nie chcieli słuchać, kiedy ich pouczałem. Ale ten zechce.
CZY TO ROZSĄDNE?
Laska umilkła. Obok niej chłopiec zaśmiał się cicho do głosu, który on jeden mógł słyszeć.
Nie istnieje metafora dla sposobu, w jaki Wielki A’Tuin, żółw świata, porusza się poprzez galaktyczną noc. Kiedy ktoś ma dziesięć tysięcy mil długości, skorupę poznaczoną kraterami meteorów i przyprószoną lodem komet, nie może być rozsądnie porównany do nikogo prócz siebie.
Zatem Wielki A’Tuin płynął z wolna przez międzygwiezdną pustkę niczym największy z istniejących żółwi, dźwigając na skorupie cztery ogromne słonie, które z kolei trzymały na grzbietach rozległy, błyszczący, otoczony migotliwą frędzlą wodospadu krąg świata Dysku, który istnieje albo ze względu na jakieś niemożliwe załamanie krzywej prawdopodobieństwa, albo dlatego, że bogowie lubią żarty nie mniej niż ludzie.
A nawet bardziej niż większość ludzi.
Nad brzegami Okrągłego Morza, w prastarym i rozległym mieście Ankh-Morpork, na aksamitnej poduszce, na wysokiej półce w Niewidocznym Uniwersytecie, spoczywał kapelusz.
Był to piękny kapelusz. Wspaniały kapelusz.
Był szpiczasty, naturalnie, z szerokim miękkim rondem; kiedy projektant zadbał już o te podstawowe elementy, na poważnie wziął się do roboty. Kapelusz zdobiły złote koronki, perły, wstęgi werminiowego futra i błyszczące ramtopowe kryształy[1], jak również potwornie niegustowne cekiny i — co wyraźnie zdradzało przeznaczenie nakrycia głowy — pierścień oktaryn.
Ponieważ w tej chwili nie znajdowały się w silnym polu magicznym, nie jaśniały zbytnio i przypominały dość poślednie diamenty.
Do Ankh-Morpork przybyła wiosna. Ten fakt nie rzucał się w oczy, jednak dla ludzi oświeconych pewne znaki były oczywiste. Na przykład ścieki na rzece Ankh, wielkim, szerokim i powolnym szlaku wodnym, służącym podwójnemu miastu za rezerwuar, kanał i często kostnicę, nabrały koloru szczególnie jaskrawej zieleni. Szalone dachy miasta rozkwitły materacami i poduszkami, gdy mieszkańcy pod bladym słońcem wietrzyli zimową pościel. W głębinach zatęchłych piwnic trzeszczały i drżały belki, gdy wyschłe soki odpowiadały na pradawny zew korzeni. Ptaki wiły gniazda w rynnach i pod okapami Niewidocznego Uniwersytetu. Dało się zauważyć, że mimo trudności ze znalezieniem miejsca, nigdy, ale to nigdy nie szukały mieszkania w zachęcająco otwartych paszczach gargulców stojących na krawędziach dachów, ku owych gargulców rozczarowaniu.
Coś w rodzaju wiosny trafiło nawet do samego Niewidocznego Uniwersytetu. Dziś przypadała wigilia Pomniejszych Bóstw i wybór nowego nadrektora.
Właściwie nawet nie wybór, ponieważ magowie nie mieli przekonania do tej niezbyt poważnej procedury głosowania. Zresztą doskonale wiadomo, że nadrektora wskazuje wola bogów, a w tym roku można było spokojnie założyć, że bogowie bez zbędnych wątpliwości zawyrokują, iż najlepszym kandydatem jest stary Virrid Wayzygoose, porządny chłop, od lat cierpliwie czekający na swoją kolej.
Nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu był oficjalnym przywódcą wszystkich magów na Dysku. Dawno temu oznaczało to, że jest najpotężniejszy i najsprawniejszy w czarodziejskich działaniach. Obecnie jednak, w spokojniejszych czasach, starsi magowie spoglądali na czary jako coś, co jest nieco poniżej ich godności. Preferowali administrację, o wiele bezpieczniejszą, a dającą niemal taką samą przyjemność, plus dodatkowo obfite kolacje.
I tak płynęło to senne popołudnie. Kapelusz leżał na swojej wyblakłej poduszce w komnatach Wayzygoose’a, zaś sam mag siedział w balii przed kominkiem i mydlił brodę. Inni magowie drzemali w pracowniach albo spacerowali niespiesznie po ogrodach, by wypracować sobie odpowiedni apetyt na wieczorny bankiet; mniej więcej dwanaście kroków uznawano zwykle za wystarczający wysiłek.
W Głównym Holu, pod rzeźbionymi lub malowanymi spojrzeniami wcześniejszych nadrektorów, służba ustawiała długie stoły i ławy. W wysoko sklepionym labiryncie kuchni… cóż, tu wyobraźnia nie potrzebuje chyba pomocy. Powinna przedstawić mnóstwo tłuszczu, gorąca i krzyków, beczki kawioru, pieczone na rożnach woły, sznury kiełbas rozwieszone od ściany do ściany jak papierowe łańcuchy, a także samego naczelnego kucharza, który w jednej z chłodni kończył model Uniwersytetu, z jakiegoś tajemniczego powodu wyrzeźbiony w całości z masła. Robił to na każdy bankiet: maślane łabędzie, maślane budynki, całą jełczejącą maślaną menażerię… Tak bardzo to lubił, że nikt nie miał serca, by kazać mu przestać.
1
Szczególny rodzaj kryształów górskich, występujących w Ramtopach. Jeśli chodzi o błyszczące obiekty, magowie charakteryzują się gustem i opanowaniem obłąkanej sroki.