Выбрать главу

— Ale możesz się nadać. — Oczy dowódcy rozbłysły. — To żaden kłopot.

— Na bogów… — mruknęła Conena.

Zerknęła na mężczyzn, stojących obok niej, i nagle poruszyła rękami. Ten, którego przebiła nożyczkami, mógł chyba uznać się za większego szczęściarza od kolegi, biorąc pod uwagę, jaką miazgę potrafi zrobić z ludzkiej twarzy żelazny grzebień. Conena pochyliła się natychmiast, chwyciła upuszczony przez rannego miecz i zaatakowała dwóch pozostałych.

Słysząc krzyki, dowódca odwrócił się i zobaczył za sobą kufer z otwartym wiekiem. Wtedy Rincewind z rozpędu trafił go w plecy i wepchnął w nicość, czekającą w wielowymiarowej głębinie Bagażu.

Zabrzmiał urwany nagle wrzask.

Potem rozległ się stuk, jakby zatrzaskiwały się wrota piekła.

Rincewind odstąpił. Drżał cały.

— Wyjątkowa okazja — mruczał pod nosem. Dopiero teraz zrozumiał aluzje.

W każdym razie miał wyjątkową okazję podziwiania Coneny w walce. Niewielu ludzi mogło to obejrzeć po raz drugi.

Ostatniego z gwardzistów dowódcy pozbyła się kilkoma pchnięciami, na widok których Rincewindowi łzy stanęły w oczach. Potem westchnęła tylko i przeskoczyła przez reling, lądując na głównym pokładzie. Ku irytacji maga, Bagaż rzucił się za nią; zamortyzował swój upadek, trafiając w jakiegoś pirata i zwiększając tym panikę wśród atakujących. Nie dość bowiem, że ze śmiertelną precyzją zaatakowała ich ładna dziewczyna w kwiecistej sukience, to depczący i gryzący element wyposażenia podróżnego okazał się jeszcze gorszym ciosem dla męskiego ego… Zresztą dla całej męskiej reszty także.

Rincewind wyjrzał przez reling.

— Popisuje się — mruknął.

Nóż odłupał drzazgę z relingu przy jego brodzie i odbity rykoszetem świsnął mu koło ucha. Mag potarł palcem miejsce nagłego bólu, spojrzał przerażony i zemdlał łagodnie. Nie na widok krwi. Na widok własnej krwi.

Targ na Placu Sator, rozległej płaszczyźnie bruku przed czarną bramą Uniwersytetu, działał pełną parą.

Mówi się, że w Ankh-Morpork wszystko jest na sprzedaż z wyjątkiem piwa i kobiet, te bowiem tylko się wynajmuje. I większość towarów była oferowana na Placu Sator, który rozrastał się przez lata, stragan za straganem, aż teraz nowo przybyli ustawiali się pod starożytnymi murami Uniwersytetu. Zresztą mury świetnie się nadawały do wystawiania bel materiału czy pęków amuletów.

Nikt nie zauważył, jak otwierają się wrota. Ale natychmiast z Uniwersytetu wylała się cisza i rozprzestrzeniła na hałaśliwy, tłoczny plac niby pierwsze fale przypływu na słonym bagnie. Zresztą nie była to wcale prawdziwa cisza, ale straszliwy huk anty-hałasu. Cisza nie jest przeciwieństwem dźwięku, jest zaledwie jego brakiem. Ale tutaj rozlegał się głos leżący na drugim brzegu morza ciszy: anty-hałas; jego mroczne decybele niczym deszcz aksamitu tłumiły krzyki sprzedawców.

Tłumnie zebrani ludzie rozglądali się dookoła przerażeni i poruszali ustami jak złote rybki, z podobnym rezultatem. Wszystkie głowy zwróciły się ku wrotom.

Zza muru wylało się coś jeszcze prócz kakofonii milczenia. Stragany najbliższe wrót zaczęły odsuwać się ze zgrzytem, rozsypując towary po bruku. Właściciele odskakiwali na boki, gdy stragany dotarły do następnego rzędu i sunęły dalej, otaczając nasypem szeroką aleję czystych, pustych kamieni, biegnącą przez całą szerokość placu.

Ardrothy Długolaski, Dostawca Pasztecików Pełnych Charakteru, wysunął głowę zza ruin swego straganu i zobaczył, że wychodzą magowie.

Znał magów, a przynajmniej tak mu się dotąd wydawało. Byli to zarozumiali poczciwcy, raczej nieszkodliwi, ubrani jak antyczne sofy, zawsze chętni do zakupu tych jego towarów, które akurat miały obniżoną cenę — ze względu na wiek i na więcej charakteru, niż skłonna była znieść dobra gospodyni.

Ale ci magowie wydali się Ardrothy’emu dziwnie inni. Wkroczyli na Plac Sator, jakby byli jego właścicielami. Niebieskie iskierki strzelały im wokół stóp. I sprawiali wrażenie wyższych niż zwykle.

A może tylko prostowali się z godnością…

Tak, to było to.

Ardrothy miał w zestawie genetycznym szczyptę magii. I kiedy tak obserwował magów kroczących przez plac, ta szczypta podpowiedziała mu, jak powinien zadbać o własne zdrowie. Powinien mianowicie spakować w tobołek swoje noże, przyprawy i maszynki po czym wynieść się z miasta — kiedykolwiek, byle w czasie najbliższych dziesięciu minut.

Ostatni w grupie magów przystanął za kolegami i rozejrzał się z pogardą.

— Kiedyś były tu fontanny — stwierdził. — Hej, ludzie… odsuńcie się.

Sprzedawcy spojrzeli po sobie. Magowie zwykle przemawiali dumnie, więc nikogo to nie zdziwiło. Ale w tym głosie dźwięczała stanowczość, jakiej dotąd nie słyszeli. Brzmiał groźnie.

Ardrothy spojrzał w bok. Spomiędzy resztek swojego stragana z małżami i rozgwiazdami w galarecie, niczym anioł zemsty, strzepując z brody rozmaite mięczaki i plując octem, powstał Miskin Łajba, który podobno umiał jedną ręką otwierać ostrygi. Całe lata odrywania muszli od kamieni i walk z gigantycznymi krabami. Zatoki Ankh dały mu fizyczną konstrukcję z rodzaju tych, jakie zwykle kojarzone są z płytami tektonicznymi. Mięśnie wokół gniewnie skrzywionych ust poruszały mu się niby rozzłoszczone węgorze.

— Ty to zrobiłeś? — zapytał.

— Odsuń się, głąbie — odparł mag. Te trzy słowa w opinii Ardrothy’ego dały mu oczekiwaną długość życia szklanych cymbałów.

— Nie znoszę magów — oznajmił Łajba. — Naprawdę nie znoszę magów. I teraz mam zamiar ci przyłożyć. Zgoda?

Zamachnął się pięścią…

Mag uniósł brew, wokół sprzedawcy skorupiaków wytrysnę żółte płomienie, zabrzmiał dźwięk jakby dartego jedwabiu i Łajba zniknął. Pozostały po nim jedynie buty, stojące smętnie na bruku; unosiły się z nich dwie wąskie smużki dymu.

Nikt nie wie dlaczego, niezależnie od mocy wybuchu, zawsze pozostają dymiące buty. To chyba po prostu jedna z tych rzeczy…

Czujne oczy Ardrothy’ego dostrzegły, że mag był chyba równie zdumiony co zebrany wokół tłum. Opanował się jednak natychmiast i zatoczył laską szeroki krąg.

— Wy, ludzie, lepiej wyciągnijcie z tego naukę — powiedział. — Nikomu nie wolno podnieść ręki na maga. Zrozumiano? Wiele się tu zmieni. Tak, czego chcesz?

To ostatnie skierowane było do Ardrothy’ego, który usiłował wymknąć się niepostrzeżenie. Teraz sięgnął do tacy z pasztecikami.

— Zastanawiałem się tylko, czy wasza wielmożność nie zechce nabyć jednego z tych znakomitych pasztecików — odparł pospiesznie. — Pełnych odżyw…

— Uważaj tylko, sprzedawco pasztecików — rzucił mag.

Wyciągnął rękę, poruszył dziwnie palcami i wyciągnął pasztecik z powietrza.

Był obły, złocistobrązowy i szklił się pięknie. Patrząc na niego Ardrothy byt pewien, że jest do granic możliwości nadziany czystą, chudą wieprzowiną, bez żadnych obszernych wnęk pełnych świeżego powietrza, które stanowiły jego margines zysku. Był to pasztecik, jakim chcą się stać prosięta, kiedy dorosną.

Serce mu zamarło. Patrzył na własną ruinę i bankructwo w chrupiącej skórce.

— Chcesz spróbować? — zaproponował mag. — Tam, skąd go wziąłem, jest ich dużo.

— Skądkolwiek go wziąłeś — wykrztusił Ardrothy. Ponad wypieczonym pasztecikiem spojrzał w twarz maga, a w maniakalnym błysku jego oczu zobaczył, że świat wywraca się dołem do góry.

Odwrócił się załamany i ruszył w stronę najbliższej bramy miasta.

Nie dość, że magowie zabijają ludzi, myślał z goryczą, to jeszcze odbierają im źródła utrzymania.