W osobnym labiryncie piwnic podczaszy wędrował między beczkami, nalewał i kosztował.
Atmosfera wyczekiwania sięgnęła nawet kruków zamieszkujących Wieżę Sztuk, wysoką na osiemset stóp i będącą podobno najstarszą budowlą na świecie. Wśród jej pokruszonych kamieni, wysoko ponad dachami miasta, rosły miniaturowe lasy. W górze ewoluowały liczne gatunki żuków i drobnych ssaków, a że — ze względu na niepokojącą tendencję wieży do kołysania się w podmuchach wiatru — ludzie ostatnio rzadko się tu wspinali, kruki miały ją całą dla siebie. Teraz fruwały dookoła w stanie wyraźnego podniecenia, niczym komary przed burzą. Jeśli ktokolwiek na dole zamierzał zwrócić na to uwagę, postąpiłby ze wszech miar słusznie.
Coś strasznego zdarzy się tu wkrótce.
Odgadliście to chyba, prawda?
Nie wy jedni.
— Co w nie wstąpiło? — wrzasnął Rincewind, przekrzykując hałas.
Oprawny w skórę zbiór zaklęć wystrzelił z półki i szarpnięty łańcuchem zatrzymał się w powietrzu. Bibliotekarz uchylił się, skoczył, przekoziołkował i wylądował na egzemplarzu „Discouverie Demonologie de Maleficio”, wytrwale tłukącym o pulpit.
— Uuk — powiedział.
Rincewind podparł ramieniem rozdygotany regał i kolanem wcisnął na miejsce szeleszczące woluminy. Gwar panował straszliwy.
Księgi magiczne mają coś w rodzaju własnego życia. Niektóre nawet zbyt wiele; na przykład pierwsze wydanie „Necrotelicomiconu” trzeba trzymać między żelaznymi płytami, „Prawdziwa Sztuka Lewitacyi” spędziła ostatnie sto pięćdziesiąt lat między krokwiami dachu, a „Compendyum Magji Seksu Ge Fordge’a” tkwi w kadzi z lodem, w osobnym pomieszczeniu, zaś surowa reguła stwierdza, że dzieło to mogą czytać jedynie magowie po osiemdziesiątce, w miarę możliwości martwi.
Jednak nawet całkiem zwykłe grimoire’y i inkunabuły z większości półek były niespokojne i nerwowe, jak mieszkańcy kurnika słyszący, że coś paskudnego grzebie pod drzwiami. Spod ich zamkniętych okładek dobiegało przytłumione drapanie, jakby szponów.
— Co mówiłeś? — ryknął Rincewind.
— Uuk![2]
— Waśnie!
Rincewind, jako honorowy młodszy bibliotekarz, opanował zaledwie podstawy indeksowania i przynoszenia bananów. Teraz nie mógł nie podziwiać zręczności, z jaką bibliotekarz przesuwał się wśród regałów, tu gładząc czarną dłonią drżącą okładkę, tam kilkoma małpimi mruknięciami pocieszenia uspokajając przerażony tezaurus. Po chwili Biblioteka zaczęła przycichać i Rincewind poczuł, że rozluźniają mu się mięśnie karku.
Spokój jednak pełen był napięcia. Tu i tam zaszeleściła stronica. Z dalszych półek dobiegł złowróżbny trzask grzbietu. Po niedawnej panice Biblioteka pozostała czujna i niespokojna, jak kot o długim ogonie w fabryce foteli na biegunach.
Bibliotekarz pomaszerował z powrotem. Miał twarz, którą mogłaby pokochać jedynie opona ciężarówki, w dodatku na zawsze zastygł na niej lekki uśmieszek. Ale po sposobie, w jaki orangutan wsunął się do swego kątka pod biurkiem i ukrył głowę pod dywanem, Rincewind poznał, że jest głęboko zatroskany.
Przyjrzyjmy się Rincewindowi, który rozgląda się po nerwowych półkach. Na Dysku istnieje osiem poziomów magii; po szesnastu latach studiów Rincewindowi nie udało się osiągnąć nawet pierwszego. Niektórzy z jego nauczycieli rozważali teorię, że nie osiągnął poziomu zero, na którym rodzi się większość zwykłych ludzi. Inaczej mówiąc, sugerowano, że kiedy Rincewind umrze, średnia zdolności okultystycznych rasy ludzkiej podniesie się odrobinę.
Jest wysoki i chudy, ma splątaną brodę, wyglądającą jak broda noszona przez człowieka, którego natura nie stworzyła na nosiciela brody. Ubrany jest w ciemnoczerwoną szatę, pamiętającą lepsze dni, może nawet lepsze dziesięciolecia. Jednak od razu można poznać, że jest magiem, ponieważ na głowie ma szpiczasty kapelusz z miękkim rondem. Na kapeluszu błyszczy słowo „Maggus” wyhaftowane wielkimi srebrnymi literami przez kogoś, kto w robótkach ręcznych jest jeszcze słabszy niż w ortografii. Na czubku tkwi gwiazda. Większość cekinów odpadła.
Wcisnąwszy mocno kapelusz, Rincewind przestąpił starożytne drzwi Biblioteki i wyszedł na złocisty blask popołudnia. Spokój i ciszę zakłócało tylko krakanie kruków wokół Wieży Sztuk.
Rincewind przyglądał im się przez chwilę. Uniwersyteckie kruki to twarde ptaszyska. Niełatwo wyprowadzić je z równowagi.
Chociaż z drugiej strony…
…niebo było jasnobłękitne, z odcieniem złota. Kilka strzępków puszystych chmur lśniło różowo w zachodzącym słońcu. Stare kasztany na dziedzińcu stały obsypane kwiatami. Przez otwarte okno słychać było, jak student magii gra na skrzypcach, dość fatalnie. Trudno byłoby nazwać tę scenerię złowieszczą.
Rincewind oparł się o rozgrzany słońcem mur. I wrzasnął.
Budynek dygotał. Rincewind czuł, jak wibracje przenoszą się na jego dłoń i biegną wzdłuż ramienia w dokładnie takiej częstotliwości, która sugeruje nieopanowane przerażenie. Same kamienie trzęsły się ze strachu.
Ze zgrozą spojrzał w dół, skąd dobiegały ciche skrobania. Ozdobna pokrywa kanału ściekowego odpadła na bok, a z otworu wystawił wąsiki jeden z uniwersyteckich szczurów. Obrzucił Rincewinda zdesperowanym spojrzeniem, wyskoczył na zewnątrz i ruszył biegiem, a za nim dziesiątki jego pobratymców. Niektóre nosiły ubrania, ale nie było w tym nic dziwnego: wysoki poziom tła magicznego na Uniwersytecie wyczyniał dziwne rzeczy z genami.
Rozglądając się, Rincewind dostrzegł inne strumienie szarych ciał, każdą rynną opuszczające budynek i płynące ku zewnętrznym murom. Bluszcz przy jego uchu zaszeleścił nagle i kolejna grupa szczurów wykonała serię brawurowych przeskoków na jego ramiona, by zsunąć się po szacie w dół. Poza tym nie zwracały na niego uwagi, ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Większość istot ignorowała Rincewinda.
Odwrócił się i pognał na Uniwersytet; szata powiewała mu wokół kolan. Zatrzymał się dopiero przed gabinetem kwestora. Uderzył pięściami o drzwi, które uchyliły się ze zgrzytem.
— Tak? Ach, to… hm… Rincewind, prawda? — zapytał kwestor bez szczególnego entuzjazmu. — O co chodzi?
— Toniemy!
Kwestor przyglądał mu się przez chwilę. Nazywał się Spelter. Wysoki i chudy, wyglądał, jakby w swoich poprzednich wcieleniach był koniem i z trudem uniknął tego w obecnym. Zawsze sprawiał na ludziach wrażenie, jakby patrzył na nich zębami.
— Toniemy?
— Tak. Wszystkie szczury uciekają! Kwestor rzucił mu kolejne spojrzenie.
— Wejdź, Rincewindzie — rzekł w końcu uprzejmie. Rincewind wkroczył do niskiego, mrocznego pomieszczenia i wraz z gospodarzem podszedł do okna. Spoglądało ponad ogrodami ku rzece, przelewającej się spokojnie do morza.
— Czyżbyś… hmm… ostatnio nieco przesadził?
— Z czym przesadził? — spytał zawstydzony Rincewind.
— Widzisz, to jest budynek — wyjaśnił kwestor. Jak większość magów, stanąwszy wobec zagadki zaczął skręcać sobie papierosa. — Nie statek. Istnieją dość wyraźne różnice. Nieobecność delfinów igrających przed dziobem, brak zęzy… takie tam. Możliwość pójścia na dno jest znikoma. W przeciwnym razie musielibyśmy… hmm… posłać ludzi do pomp i wiosłować ku brzegowi. Prawda?
2
Jak już sugerowano. Biblioteka nie jest miejscem pracy dla zwykłego specjalisty od stempli i Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej. Jakiś czas temu magiczny wypadek zmienił bibliotekarza w orangutana. Od tamtej pory opierał się wszelkim próbom przemiany powrotnej. Polubił wygodne, długie ramiona, chwytne stopy i prawo publicznego czochrania się. Najbardziej jednak podobało mu się, że wszystkie wielkie problemy egzystencji ustąpiły nagle przed zainteresowaniem, z której strony nadejdzie kolejny banan. Oczywiście, zdawał sobie sprawę ze szlachetności i tragizmu stanu człowieczego. Po prostu-jeśli chodzi o jego opinię — ludzie mogli się nimi wypchać.