— Ale szczury…
— Pewnie statek z ziarnem wpłynął do portu. Albo odprawiają, hm, jakiś wiosenny rytuał.
— Jestem pewien, że wyczułem drżenie ścian — oznajmił Rincewind odrobinę niepewnie. Tutaj, w cichym gabinecie, przy ogniu trzaskającym na kominku, tamto nie wydawało się już tak realne.
— Przypadkowy wstrząs. Czkawka Wielkiego A’Tuina, hm, być może. Wziąć się w garść, hm, oto, co bym ci radził. Nie piłeś dzisiaj?
— Nie!
— Hm. A masz ochotę?
Spelter poczłapał do dębowej szafki, wyjął dwa kieliszki i napełnił je wodą z dzbanka.
— O tej porze dnia najlepiej wychodzi mi sherry — oznajmił, wyciągając ręce nad kieliszkami. — Powiedz tylko, słodkie czy wytrawne?
— Raczej nie — odmówił Rincewind. — Chyba ma pan rację. Pójdę trochę odpocząć.
— Dobry pomysł.
Rincewind powędrował chłodnymi korytarzami. Od czasu do czasu dotykał ściany i nasłuchiwał, po czym kręcił głową.
Kiedy przechodził przez dziedziniec, zauważył stado myszy wysypujących się z balkonu i pędzących w stronę rzeki. Grunt, po którym biegły, także zdawał się poruszać. Gdy Rincewind przyjrzał się dokładniej, odkrył, że ziemię pokrywa warstwa mrówek.
Nie byty to zwykle mrówki. Całe wieki wsiąkających w mury magicznych wycieków przekształciły je w niezwykły sposób. Niektóre ciągnęły maleńkie wózki, inne jechały wierzchem na żukach. Wszystkie jednak starały się jak najszybciej opuścić uniwersyteckie tereny. Trawa na klombach falowała, gdy przechodziły.
Rincewind podniósł głowę i zobaczył stary pasiasty materac, wysuwający się z okna na piętrze i opadający na kamienie bruku. Po krótkiej chwili, zapewne dla złapania tchu, uniósł się lekko nad ziemią. A potem popłynął przez trawnik, zbliżając się do maga, który w ostatniej chwili zdążył odskoczyć na bok. Nim materac ruszył dalej, Rincewind usłyszał piskliwe głosiki i pod wypchaną tkaniną dostrzegł tysiące zdeterminowanych nóżek. Nawet pluskwy się wyprowadzały, a na wypadek, gdyby nie mogły znaleźć wygodnego mieszkania, wolały nie ryzykować i zabierały ze sobą stare. Jedna z nich pomachała mu i pisnęła coś na pożegnanie.
Rincewind cofał się wolno, aż coś dotknęło jego nóg i zmroziło go lękiem. Okazało się, że to kamienna ława. Przyjrzał się jej uważnie, ale chyba nie spieszyła się do ucieczki. Usiadł więc z wdzięcznością.
Wszystko to ma zapewne jakieś naturalne wytłumaczenie, pomyślał. Albo całkiem zwykłe nienaturalne.
Jakiś zgrzyt zwrócił jego uwagę.
To, co zobaczył, nie miało naturalnego wytłumaczenia. Z niewyobrażalną powolnością, zsuwając się po parapetach i rynnach, w całkowitej ciszy — jeśli nie liczyć rzadkich zgrzytnięć kamienia o kamień — gargulce opuszczały dachy.
Szkoda, że Rincewind nigdy nie oglądał marnej jakości filmu, ponieważ wtedy wiedziałby, jak opisać to, co widzi. Stwory właściwie nie poruszały się, ale przemieszczały ciągami zmienianych w szybkim tempie nieruchomych klatek. Wyminęły go w pochodzie sterczących dziobów, grzyw, skrzydeł, szponów i gołębich odchodów.
— Co się dzieje? — wykrztusił.
Stwór z pyskiem goblina, tułowiem harpii i kurzymi łapami serią drobnych szarpnięć odwrócił głowę i przemówił głosem przywodzącym na myśl perystaltykę góry. Co prawda efekt głębokiego, dźwięcznego rezonansu nie był szczególnie udany, ponieważ — oczywiście — gargulec nie mógł zamknąć paszczy.
— Ałoziciel achozi! — powiedział. — Uekaj!
— Słucham? — nie zrozumiał Rincewind. Ale stwór był już daleko i sunął niezgrabnie po starym uniwersyteckim trawniku[3] swoje grabie i wypowiedział słynne zdanie: Jak można stworzyć taki trawnik? Podlewa się go i przycina przez pięćset lat, a potem przechodzi po nim banda łobuzów”.}.
Rincewind siedział zatem nieruchomo i przez pełne dziesięć sekund wpatrywał się tępo w nic szczególnego, nim wreszcie krzyknął cicho i pognał jak najszybciej potrafił.
Nie zatrzymywał się, póki nie dotarł do swojego pokoju w budynku Biblioteki. Nie był to jakiś specjalny pokój i zwykle używano go do przechowywania starych mebli… ale dla Rincewinda byt domem.
Pod jedną z ciemnych ścian stała szafa. Niejedna z tych nowomodnych szaf, nadających się tylko do tego, by wskakiwał do niej gach, kiedy mąż wcześniej wróci do domu. Nie; była to stara dębowa szafa, czarna jak noc. W jej zakurzonych otchłaniach czaiły się i mnożyły wieszaki. Podłogą władały stada wytartych butów. Całkiem możliwe, że była tajemnym przejściem do jakichś baśniowych światów, jednak nikt nigdy nie próbował tego sprawdzić, a to z powodu nieprzyjemnego zapachu naftaliny.
Na szafie, owinięty w kawałki pożółkłego papieru i stare szmaty, stał duży kufer z mosiężnymi okuciami. Nosił miano Bagażu. Dlaczego zgodził się stać własnością Rincewinda, było tajemnicą, którą znał jedynie Bagaż i nie zdradzał jej nikomu.
Prawdopodobnie żaden inny sprzęt podróżny nie mógł się pochwalić tak bogatą historią mrocznych sekretów i groźnych urazów Fizycznych. Bagaż można opisać jako skrzyżowanie walizki z maniakalnym mordercą. Miał wiele niezwykłych cech, które już wkrótce mogą, ale nie muszą się ujawnić. Jednak w tej chwili tylko jedno odróżniało go od zwykłego kufra z mosiężnymi okuciami: chrapał, co brzmiało tak, jakby ktoś bardzo powoli ciął piłą drewnianą belkę.
Bagaż był może magiczny. Może straszny. Ale w głębi tajemniczej duszy byt spokrewniony z każdym innym elementem bagażu w całym multiversum i lubił spędzać zimy hibernując na jakiejś szafie.
Rincewind postukał go miotłą i chrapanie ucichło, wypełnił kieszenie różnymi drobiazgami wyjmując je z pełniącej funkcje stolika skrzynki po bananach, po czym ruszył do drzwi. Nie mógł nie zauważyć, że zniknął jego materac, jednak nie miało to znaczenia, gdyż był przekonany, że już nigdy, ale to nigdy nie będzie spał na materacu.
Bagaż z głośnym stukiem wylądował na podłodze. Po kilku sekundach z najwyższą ostrożnością uniósł się na setkach różowych nóżek. Zakołysał się w przód i w tył, naciągając każdą z nich po kolei, potem uchylił wieko i ziewnął.
— Idziesz czy nie?
Wieko zatrzasnęło się z hukiem. Bagaż przesuwał nogi w skomplikowanym układzie, póki nie stanął przodem do drzwi. I podążył za swoim panem.
W Bibliotece wciąż panowało napięcie; od czasu do czasu zabrzęczał łańcuch[4] czy zaszeleściła stronica. Rincewind sięgnął pod biurko i chwycił bibliotekarza, wciąż skulonego pod kocem.
— Powiedziałem: chodź!
— Uuk.
— Postawię ci coś do picia — obiecał zrozpaczony Rincewind. Bibliotekarz wyprostował się niczym czworonogi pająk.
— Uuk?
Rincewind niemal siłą wyciągnął małpę z kryjówki i za drzwi. Nie kierował się w stronę głównej bramy, ale do niczym się nie wyróżniającego fragmentu muru, gdzie kilka obluzowanych kamieni od dwóch tysięcy lat gwarantowało studentom dyskretną drogę wyjścia po zgaszeniu świateł. Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że bibliotekarz wpadł na niego, a Bagaż na nich obu.
— Uuk!
— O bogowie! Popatrz tylko!
— Uuk?
Lśniąca czarna fala wypływała zza kraty w pobliżu kuchni. Wczesne wieczorne gwiazdy odbijały się w milionach czarnych pancerzyków.
Lecz to nie widok karaluchów tak zaniepokoił Rincewinda. Rzecz w tym, że maszerowały równym krokiem, po sto w szeregu. Oczywiście, jak wszyscy nieoficjalni mieszkańcy Uniwersytetu, karaluchy także były odrobinę niezwykłe, jednak dźwięk miliardów nóżek, w równym rytmie uderzających o kamienie, budził zdecydowanie nieprzyjemne skojarzenia.
3
Bruzda pozostawiona przez uciekające gargulce sprawiła, że główny ogrodnik Uniwersytetu przegryź.
4
W większości starych bibliotek książki są przymocowane na łańcuchach do pólek, żeby uchronić je przed zniszczeniem przez ludzi. W Bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu, naturalnie, chodziło o coś odwrotnego.