Kreozot poruszył się niespokojnie.
— Zabawna rzecz.: życie — stwierdził.
— Bardzo celne.
Nijel przewrócił się na plecy i spojrzał na zamglone gwiazdy. Nagle usiadł prosto.
— Widzieliście to? — zapytał.
— Co?
— Taki błysk, jakby…
Osiowy horyzont eksplodował bezgłośnym kwiatem barw, rozrastającym się gwałtownie przez wszystkie odcienie konwencjonalnego widma, by w końcu rozjarzyć się oślepiającym oktarynem. Nim przygasł, wyrył się im na siatkówkach.
Po chwili dobiegł odległy grzmot.
— Jakaś czarodziejska broń — stwierdziła Conena, mrugając. Podmuch ciepłego wiatru porwał pasmo mgły i przeniósł je obok nich.
— Wszystko jedno. — Nijel poderwał się na nogi. — Budzę go, choćbyśmy potem mieli go nosić.
Wyciągnął rękę, by chwycić Rincewinda za ramię. I wtedy coś przemknęło im nad głowami, z głosem, jaki mogłoby wydawać stado gęsi napompowanych podtlenkiem azotu. Zniknęło gdzieś nad pustynią. Rozległ się dźwięk, od którego dreszcz przeszyłby nawet sztuczną szczękę, coś błysnęło zielenią i huknęło głucho.
— Ja go obudzę — zdecydowała Conena. — Wy przynieście dywan.
Przebrnęła przez krąg głazów i łagodnie ujęła śpiącego maga pod ramię. Byłaby to podręcznikowa metoda budzenia lunatyków, gdyby Rincewind nie upuścił sobie na nogę przyniesionego właśnie kamienia.
Otworzył oczy.
— Gdzie ja jestem? — zapytał.
— Na brzegu. Byłeś… To znaczy śniłeś.
Rincewind zamrugał nerwowo, patrząc na mgłę, niebo, kamienny krąg, Conenę, znowu kamienny krąg i wreszcie znowu na niebo.
— Co się działo?
— Jakieś magiczne fajerwerki.
— Aha. Czyli się zaczęło.
Wyszedł z kręgu niepewnym krokiem, który wzbudził u Coneny podejrzenie, że nie jest jeszcze całkiem przytomny. Chwiejąc się poczłapał do resztek ogniska. Po kilku krokach jakby coś sobie przypomniał.
Spojrzał na swoją stopę i powiedział:
— Au.
Stał już prawie przy ognisku, kiedy dotarła do nich fala uderzeniowa ostatniego zaklęcia. Wymierzonego w wieżę w Al Khali, odległą o dwadzieścia mil. Czoło fali było więc mocno rozproszone. Prawie nie zmieniało natury obiektów, gdy z cichym cmokaniem przelewało się nad wydmami: przez sekundę ognisko płonęło czerwienią i zielenią, jeden z sandałów Nijela zmienił się w małego i rozzłoszczonego borsuka, a z szeryfowego turbanu wyfrunął gołąb.
Potem fala minęła ich i zniknęła wśród kipiącego morza.
— Co to było? — zdumiał się Nijel. Kopnął borsuka, który obwąchiwał mu stopy.
— Hm? — odparł Rincewind.
— To!
— Ach, to… Odbicie zaklęcia. Prawdopodobnie trafili wieżę w Al Khali.
— Musiało być potężne, skoro działało jeszcze tutaj.
— Prawdopodobnie było.
— Chwileczkę! To byt mój pałac — odezwał się słabym głosem Kreozot. — Wiem, że to wiele, ale to wszystko, co miałem.
— Przykro mi.
— Przecież w mieście żyli ludzie!
— Przypuszczam, że nic im nie grozi — uspokoił go Rincewind.
— To dobrze.
— Czymkolwiek są.
— Co?
Conena złapała go za ramię.
— Nie krzycz na niego — poprosiła. — Nie jest w tej chwili sobą.
— No tak — przyznał gniewnie Kreozot. — To znaczna poprawa.
— Jesteś niesprawiedliwy — zaprotestował Nijel. — Znaczy… Przecież on wydostał mnie z jamy węży i tego… no, dużo wie…
— Tak. Magowie zawsze potrafią uratować cię z kłopotów, w jakie tylko magowie mogą cię wpędzić — stwierdził Kreozot. — A potem oczekują, że będziesz im wdzięczny.
— Sądzę…
— Ktoś musiał to powiedzieć. — Kreozot ze złością zamachał rękami. Jego sylwetkę oświetliło kolejne zaklęcie, mknące po udręczonym niebie. — Patrzcie tylko! — zawołał. — Pewno, chciał dobrze. Oni wszyscy chcą dobrze. Myślą chyba, że gdyby rządzili, Dysk byłby lepszym miejscem. Możecie mi wierzyć, nie ma nic straszniejszego od kogoś, kto koniecznie chce wyświadczyć światu przysługę.
Magowie! Kiedy się dobrze zastanowić, to co z nich za pożytek? Czy jakiś mag zrobił kiedy coś sensownego?
— Jesteś okrutny — stwierdziła Conena, lecz ton jej głosu sugerował, że jest otwarta na argumenty w tej sprawie.
— Doprowadzają mnie do mdłości — mruknął Kreozot, który był już całkiem trzeźwy i wcale mu się to nie podobało.
— Wszyscy poczujemy się lepiej, kiedy trochę się prześpimy — zaproponował dyplomatycznie Nijel. — W świetle dnia sprawy zawsze wyglądają lepiej. No, prawie zawsze.
— W dodatku w gardle mi zaschło — burknął Kreozot, starając się podtrzymać resztki gniewu.
Conena odwróciła się do ognia i nagle uświadomiła sobie wyrwę w scenerii. Miała kształt Rincewinda.
— On zniknął!
Tymczasem Rincewind był już pół mili od brzegu. Siedział na dywanie jak rozgniewany Budda. W myślach kłębiła mu się mieszanina furii, poniżenia i wściekłości, z niewielkim dodatkiem urazy.
Nigdy nie oczekiwał wiele. Trzymał się magii, choć nie miał ku niej żadnych zdolności; zawsze starał się jak najlepiej. A teraz cały świat spiskował przeciw niemu. Dobrze. Skoro tak, to on im pokaże. Kim dokładnie są „oni” i co zostanie im pokazane, było jedynie nieistotnym szczegółem.
Aby dodać sobie odwagi, podniósł rękę i dotknął kapelusza, choć ten stracił w locie swoje ostatnie cekiny.
Bagaż tymczasem miał własne problemy. Pod wpływem nieustannego magicznego bombardowania, obszar otaczający wieżę w Al Khali dryfował wolno poza horyzont rzeczywistości, gdzie czas, przestrzeń i materia tracą rozłączne identyczności i zaczynają chodzić w nie swoich strojach. To efekt niemożliwy do opisania.
A oto jak wyglądał.
Wyglądał tak, jak brzmi fortepian wkrótce po wrzuceniu do studni. Smakował żółto i był w dotyku jak drobny rzucik. Pachniał jak całkowite zaćmienie księżyca. Oczywiście, bliżej wieży efekty stawały się naprawdę dziwaczne.
Spodziewać się, że w takich warunkach przeżyje cokolwiek pozbawionego ochrony to tak, jakby spodziewać się śniegu na supernowej. Na szczęście Bagaż o tym nie wiedział i brnął przez huragan zaklęć, a pierwotna magia krystalizowała się na wieku i zawiasach. Był w fatalnym nastroju, ale w tym akurat nie było niczego niezwykłego. Tyle że ta wrząca furia uziemiała się spektakularnie i otaczała Bagaż wielobarwną aureolą, w której przypominał pradawnego i bardzo zagniewanego płaza, wypełzającego z płonącego bagna.
Wewnątrz wieży było gorąco i duszno. Nie miała wewnętrznych stropów, jedynie ciągi pomostów pod ścianami. Na nich gęsto stali magowie, zaś centralna przestrzeń była kolumną oktarynowego ognia, trzeszczącego głośno, gdy wszyscy wlewali w niego swą moc. U podstawy stał Abrim; oktarynowe klejnoty na kapeluszu błyszczały tak potężnie, że przypominały raczej dziury przebite do innego wszechświata, gdzie wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu trafiły na wnętrze słońca.
Wezyr stał z wyciągniętymi rękami. Rozczapierzał palce, oczy miał zamknięte i zaciśnięte w skupieniu wargi. Kierował tą mocą. Zwykle mag potrafi to tylko do poziomu własnych fizycznych możliwości, jednak Abrim uczył się prędko.
Trzeba było uczynić z siebie przewężenie klepsydry, oś ramion wagi, bułkę wokół parówki.
Kiedy uczyniło się to w odpowiedni sposób, człowiek sam stawał się mocą, moc była jego częścią i potrafił…
Czy wspomniano już, że jego stopy znajdowały się o kilka cali nad podłogą? Jego stopy znajdowały się o kilka cali nad podłogą.