Magowie nie przepadają za filozofią. Jeśli o nich chodzi, to klaskanie jedną ręką wywołuje dźwięk brzmiący jak „kl”.
W tym jednak szczególnym przypadku Rincewind nie mógł wrócić do domu, ponieważ już go nie było. Wciąż istniało miasto nad rzeką Ankh, ale nie było tym samym, które pamiętał; stało się jasne i czyste i nie pachniało jak wychodek pełen zdechłych śledzi.
Wylądował na tym, co było kiedyś Placem Pękniętych Księżyców. Zobaczył fontanny. Oczywiście, fontanny były tu już przedtem, ale raczej sączyła się z nich niż tryskała woda, przypominająca rzadką zupę. Pod stopami miał mleczne, półprzejrzyste płyty z jakimiś błyszczącymi odpryskami we wnętrzu. I chociaż słońce wyszło już zza horyzontu i przypominało połówkę dojrzałego grapefruita, wokół nie zauważył nikogo. Normalnie Ankh-Morpork było nieustannie zatłoczone, a odcień nieba uznawano za nieistotny szczegół tła.
Gęste obłoki dymu dryfowały przez miasto od strony aureoli wrzącego powietrza nad Uniwersytetem. Jeśli nie liczyć fontann, był to jedyny ruch.
Rincewind często szczycił się tym, że wciąż czuje się samotny nawet w pełnym gwaru mieście. Samotność jednak okazała o wiele gorsza, kiedy został całkiem sam.
Zwinął dywan, zarzucił go sobie na ramię i poczłapał martwymi ulicami w stronę Uniwersytetu.
Brama stała otworem. Większość zabudowań została obrócona w ruinę przez rykoszety i zbłąkane magiczne pociski. Czarodziejska wieża, zbyt wysoka by była prawdziwa, zdawała się nietknięta W przeciwieństwie do starej Wieży Sztuk. Trafiał w nią chyba i drugi strzał wymierzony w wieżę sąsiednią. Niektóre fragmenty stopniały i zaczęły ściekać, inne skrystalizowały się, a jeszcze inne chyba zostały wyrwane z normalnych trzech wymiarów. Rincewindowi zrobiło się żal kamieni, które nie zasłużyły sobie na takie traktowanie. Właściwie Wieżę Sztuk spotkało już wszystko z wyjątkiem runięcia w gruzy. Wyglądała na tak zniszczoną, że pewnie na grawitacja dała jej spokój.
Rincewind westchnął, wyminął ją i ruszył do Biblioteki.
Do miejsca, gdzie kiedyś stała Biblioteka.
Pozostał jeszcze łuk wejścia, a większa część murów przetrwała ale zapadł się duży fragment dachu, a wszystko poczerniało od sadzy.
Rincewind stanął nieruchomo i przyglądał się temu przez długą chwilę.
Nagle rzucił dywan i pobiegł, potykając się i ześlizgując z częściowo blokującego wejście rumowiska. Kamienie były jeszcze ciepłe, tu i tam dymiły resztki regałów.
Ktoś, kto by go w tej chwili obserwował, zobaczyłby, jak Rincewind biega tam i z powrotem przez tlące się stosy, przeciska się rozpaczliwie między nimi, odrzuca zwęglone meble i z nieco mniej niż nadludzką siłą odciąga bryły zwalonego dachu.
Zobaczyłby, jak raz czy dwa przystaje, by chwycić oddech, czym nurkuje znowu, kalecząc dłonie o nadtopione odpryski i z dachowej kopuły. Zauważyłby, że chyba szlocha.
W końcu badawcze palce natrafiły na coś miękkiego i ciepłego.
Rozgorączkowany mag odrzucił na bok nadpaloną krokiew, przekopał się przez zaspę porozbijanych kafelków i zajrzał pod nie.
Na ziemi, na wpół rozgnieciona belką i zapieczona w ogniu na brąz, leżała duża kiść przejrzałych, miękkich bananów.
Bardzo ostrożnie podniósł jeden, usiadł i przyglądał mu się przez jakiś czas, aż w końcu z banana odpadł czubek.
Wtedy go zjadł.
— Nie powinniśmy pozwolić mu tak odejść — stwierdziła Conena.
— A jak mogliśmy go powstrzymać, o cudownie sarniookie orlątko?
— Przecież może zrobić coś głupiego!
— Uważam, że to bardzo prawdopodobne — rzekł Kreozot z godnością.
— Gdy my tymczasem robimy coś mądrego: siedzimy na rozpalonym piasku i nie mamy nic do jedzenia ani picia. Dobrze zrozumiałam?
— Mogłabyś mi coś opowiedzieć — zaproponował Kreozot, drżąc lekko.
— Siedź cicho!
Szeryf zwilżył wargi językiem.
— Przypuszczam, że nawet krótka anegdota jest wykluczona? — wychrypiał.
Conena westchnęła.
— Życie to coś więcej niż opowieści.
— Przepraszam. Trochę się zapomniałem.
Słońce wzeszło już i plaża z tłuczonych muszli jaśniała niczym solna równina. W świetle dnia morze nie wyglądało lepiej. Falowano jak rzadki olej.
Po obu stronach ciągnęły się długie, nużąco płaskie łuki brzegu, urozmaicone zaledwie kilkoma kępami pożółkłej trawy, żyjącej dzięki wilgoci powietrza. Nie było nawet śladu cienia.
— Moim zdaniem — oświadczyła Conena — jesteśmy na plaży. To oznacza, że prędzej czy później dotrzemy do rzeki. Trzeba tylko iść stale w jedną stronę.
— Jednakże, czarujący śniegu na zboczach góry Eritor, nie wiemy w którą.
Nijel westchnął i sięgnął do sakwy.
— Ehem — zaczął. — Przepraszam. Może to się na coś przyda?! Ukradłem to. Przykro mi.
Wyjął lampę, którą widzieli w skarbcu.
— Jest magiczna, prawda? — spytał z nadzieją. — Słyszałem o takich. Może spróbujemy? Kreozot pokręcił głową.
— Przecież mówiłeś, że dzięki niej twój dziad zdobył fortunę! • przypomniała Conena.
— Dzięki lampie — odparł szeryf. — Skorzystał z lampy. Nie tej lampy. Nie, prawdziwa lampa była stara i poobijana, a pewnego dnia ten oszukańczy kupiec zjawił się znowu; proponował nowe lampy za stare. Moja prababka oddała mu tamtą za tę. Rodzina zatrzymała ją w skarbcu jako rodzaj pamiątki. Prawdziwie głupia kobieta. Ta oczywiście nie działa.
— A próbowałeś?
— Nie, ale przecież by jej nie oddal, gdyby do czegoś się nadawała.
— Potrzyj ją — poleciła Conena. — To na pewno nie zaszkodzi.
— Nie robiłbym tego — ostrzegł Kreozot. Nijel ostrożnie podniósł lampę. Wydawała się niezwykle smukła, jakby ktoś próbował zrobić lampę, która szybko lata.
Potarł.
Rezultat był dziwnie nieciekawy. Usłyszeli dyskretny stuk i strużka dymu uniosła się z piasku w pobliżu stóp Nijela. O kilka sążni dalej na piasku pojawiła się linia, wydłużyła się i zamknęła w kształt kwadratu, który zniknął.
Z otworu wyskoczyła jakaś postać, wyhamowała z wysiłkiem i jęknęła.
Miała na sobie turban, kosztowną opaleniznę, nieduży złoty medalion, błyszczące szorty i nowoczesne buty biegowe z zakręconymi noskami.
— Wyjaśnijmy to sobie od razu — powiedziała. — Gdzie jestem? Conena pierwsza odzyskała przytomność umysłu.
— To jest plaża — poinformowała.
— No tak — mruknął dżin. — Ale pytałem, w której lampie. Na jakim świecie?
— Nie wiesz?
Dźin wyjął lampę z dłoni Nijela.
— Aha, ta staruszka… Mamy przydział czasu. Co roku w sierpniu dostaję dwa tygodnie, ale zwykle nie można się wyrwać.
— Tak dużo masz tych lamp? — zdziwił się Nijel.
— Do lamp jestem bardzo przywiązany — przyznał dżin. — Szczerze mówiąc, zastanawiam się nad wejściem w rynek pierścieni. Pierścienie w tej chwili mają przyszłość. W pierścieniach panuje ruch. Przepraszam, ale co mogę dla was zrobić?
Ostatnie zdanie wypowiedział szczególnym głosem, używanym zwykle dla humorystycznej autoparodii; ludziom wydaje się wtedy, że nie wyjdą na nudziarzy.
— My… — zaczęła Conena.
— Chciałbym się napić — wtrącił Kreozot. — A ty powinieneś przecież powiedzieć, że moje życzenie jest dla ciebie rozkazem.