— Nikt już nie mówi takich rzeczy — odparł dżin i z niczego stworzył szklankę. Obdarzył Kreozota promiennym uśmiechem, trwającym niewielki procent jednej sekundy.
— Chcemy, żebyś nas przeniósł przez morze do Ankh-Morpork — oświadczyła stanowczo Conena.
Dżin spojrzał nie rozumiejąc. Potem wyciągnął z pustki bardzo grubą książkę[21] i coś w niej sprawdził.
— To naprawdę doskonały pomysł — przyznał w końcu. — Może w przyszły wtorek zjemy razem lunch?
— Co zrobimy?
— W tej chwili jestem trochę zajęty.
— Jesteś trochę…
— Doskonale — ucieszył się szczerze dżin i zerknął na przegub dłoni. — Zaraz, która to godzina?
I zniknął.
Cała trójka w osłupieniu wpatrywała się w lampę. Po chwili odezwał się Nijel.
— Co się stało, no wiecie, z tymi grubymi duchami w szarawarach i „Słucham i jestem posłuszny, panie”?
Kreozot parsknął. Właśnie wypił swój napój. Przekonał się, że to woda z bąbelkami, smakująca jak ciepłe żelazko.
— Nie mam zamiaru go słuchać — warknęła Conena.
Chwyciła lampę i potarła ją z miną, jakby żałowała, że nie ma pasty korundowej.
Dżin pojawił się w innym miejscu, ale nadal o kilka łokci od cichej eksplozji i obowiązkowej chmurki dymu.
Trzymał przy uchu coś zagiętego i błyszczącego, i słuchał z uwagą. Spojrzał na zagniewaną Conenę i starał się przekazać — poruszając brwiami i nerwowo machając wolną ręką — że akurat jest w tej chwili zajęty całkiem nieciekawymi sprawami, które jednak nie pozwalają poświęcić jej pełnej uwagi. Ale gdy tylko uwolni się od swego natrętnego rozmówcy, może być pewna, że jej życzenie — z pewnością życzenie stylowe i eleganckie — stanie się jego rozkazem.
— Rozbiję lampę — ostrzegła spokojnie. Dżin uśmiechnął się do niej i zwrócił się pospiesznie do przedmiotu trzymanego między policzkiem a ramieniem.
— Świetnie — powiedział. — Doskonale. Wierz mi, to wyjątkowa okazja. Niech twoi ludzie skontaktują się z moimi. Sam trzymaj się z tyłu. W porządku? Cześć. — Odsunął przedmiot od ucha. — Drań — mruknął.
— Naprawdę rozbiję lampę — powtórzyła Conena.
— A która to? — spytał niespokojnie dżin.
— A ile ich masz? — zdziwił się Nijel. — Zawsze myślałem, że dżiny mają po jednej.
Dżin wyjaśnił znużonym głosem, że ma kilka. Pewną niewielką, ale położoną w dobrym punkcie, lampę, gdzie mieszka w tygodniu; inną, dość unikalną lampę za miastem; starannie odnowiony chłopski kaganek wśród winnic w dzikiej, nie zniszczonej okolicy Quirmu; a od niedawna również zestaw starych lamp w dokach Ankh-Morpork; doki mają ogromny potencjał i kiedy tylko dotrą tam biznesmeni, przerobi swoje lampy na okultystyczny odpowiednik kompleksu biurowego i winiarni.
Słuchali z podziwem, jak ryba, która przypadkiem trafiła na wykład o lataniu.
— A kim są ci twoi ludzie, z którymi mają się skontaktować ci inni? — zapytał Nijel, który był pod wrażeniem, choć nie wiedział dokładnie, dlaczego i co na nim owo wrażenie wywarło.
— Właściwie to nie mam jeszcze żadnych ludzi — odparł dżin i zrobił dziwny grymas, jednak z wyraźnie wygiętymi w górę kącikami ust. — Ale będę miał.
— Wszyscy cisza — przerwała ostro Conena. — A ty zabierzesz nas do Ankh-Morpork.
— Na twoim miejscu bym posłuchał — dodał Kreozot. — Kiedy wargi tej młodej damy przypominają skrzynkę na listy, najlepiej robić, co każe.
Dżin zawahał się.
— Nie znam się najlepiej na transporcie.
— Ucz się — poradziła Conena. Przerzuciła lampę z ręki do ręki.
— Teleportacja to poważny problem — oświadczył zdesperowany dżin. — Może jednak zjemy razem…
— To wystarczy — przerwała mu Conena. — Potrzebne mi będą. dwa duże płaskie kamienie…
— Dobrze, dobrze. Tylko się uspokój. Postaram się jak najlepiej, ale to może się okazać poważną pomyłką…
Astrofilozofom z Krulla udało się kiedyś dowieść ponad wszelką wątpliwość, że wszystkie miejsca są jednym miejscem, a odległości między nimi to tylko iluzja. Wieści o tym wprawiły w zakłopotanie wszystkich myślicieli, ponieważ teoria ta nie wyjaśniała, między innymi, istnienia drogowskazów. Po latach zmagań z problemem przedstawiono go w końcu Ly Tin Weedle, uważanemu za największego filozofa na Dysku[22]. Ten po namyśle oznajmił, że choć w istocie wszystkie miejsca są tylko jednym miejscem, miejsce to jest bardzo duże.
W ten sposób przywrócono psychiczny ład. Odległość jednak pozostała fenomenem czysto subiektywnym. Istoty magiczne mogą zmieniać ją wedle woli.
Co nie znaczy, że dobrze im to wychodzi.
Rincewind siedział przygnębiony wśród okopconych ruin Biblioteki. Próbował się zorientować, co takiego wydaje mu się nie w porządku.
Właściwie to wszystko. To nie do pomyślenia, by Biblioteka spłonęła. Stanowiła przecież największą skarbnicę magii na Dysku. Była podstawą wszelkich czarów. Każde użyte kiedyś zaklęcie zostało zapisane w jakiejś księdze. Spalenie ich to… to…
Brakowało popiołów. Było mnóstwo popiołu spalonego drewna, mnóstwo łańcuchów, sporo poczerniałych kamieni, masa odpadków. Ale tysięcy ksiąg nie da się łatwo spalić. Pozostają po nich strzępy okładek i stosy lekkiego popiołu. A tego nie widział.
Rincewind zaczął rysować coś w sadzy palcem u nogi.
Do Biblioteki prowadziły tylko jedne drzwi. Były jeszcze piwnice — widział prowadzące do nich zasypane gruzami schody — ale tam nie można ukryć wszystkich książek. Nie można ich również teleportować, są odporne na działanie magii. Ktokolwiek by próbował, skończyłby z mózgiem na kapeluszu.
Gdzieś wysoko nastąpiła eksplozja. Pierścień pomarańczowego ognia uformował się mniej więcej w połowie wysokości czarodzicielskiej wieży, pofrunął w górę i odleciał w stronę Ouirmu.
Rincewind okręcił się na zaimprowizowanym siedzisku i spojrzał na Wieżę Sztuk. Odniósł niejasne wrażenie, że ona też na niego patrzy. Co prawda nie miała okien, ale zdawało mu się, że dostrzega jakiś ruch między rozkruszonymi blankami.
Zastanowił się, jak jest stara. Z pewnością starsza niż Uniwersytet. Starsza niż miasto, które powstało wokół niej niczym piarg wokół szczytu góry. Może nawet starsza niż geografia. Rincewind wiedział, że bardzo dawno temu kontynenty wyglądały inaczej, a potem dopiero układały się niby szczeniaki w koszu. Być może wieża przypłynęła tu na skalnych falach nie wiadomo skąd. Może istniała jeszcze, zanim powstał Dysk, chociaż o tym Rincewind wolał nie myśleć. Budziło to w myślach niewygodne pytania, kto ją wybudował i po co.
Zwrócił się do sumienia.
Odpowiedziało: nie mam żadnych pomysłów. Rób, co chcesz. Rincewind wstał i strzepnął z szaty kurz i popiół, przy okazji strącając sporo liniejącego czerwonego pluszu. Zdjął kapelusz, bez powodzenia spróbował wyprostować czubek, po czym wcisnął go na głowę.
Następnie ruszył niepewnie do Wieży Sztuk.
U jej podstawy znajdowały się bardzo stare i całkiem małe drzwi. Nie zdziwił się, kiedy otworzyły się przed nim.
Dziwne miejsce — zauważył Nijel. — Zabawnie wygięte ściany.
— Gdzie jesteśmy? — spytała Conena.
— Czy jest tu jakiś alkohol? — chciał wiedzieć Kreozot. — Pewnie nie ma — dodał.
— I dlaczego tak się kołyszemy? — ciągnęła Conena. — Nigdy jeszcze nie byłam w pomieszczeniu z metalowymi ścianami. — Pociągnęła nosem. — Czujecie oliwę? — spytała podejrzliwie.
21
Był to Mitatnik, bezcenny dla tych, którzy zajmują się sprawami tajemnymi i hermetycznymi. Zawiera listę obiektów, które nie istnieją i w pewien głęboko znaczący sposób nie mają znaczenia. Niektóre stronice można czytać tylko po północy albo przy niezwykłym i mato prawdopodobnym oświetleniu. Mieściły się tam opisy podziemnych konstelacji i win jeszcze nie sfermentowanych. Dla okultystów idących z duchem epoki, mogących sobie pozwolić na wersję w okładkach z pajęczej skóry, była nawet wkładka przedstawiająca plan londyńskiego metra z trzema stacjami, których nigdy nie ośmielono się umieścić na mapach publicznych.