Rincewind przestąpił ostrożnie nad marszową kolumną. Bibliotekarz ją przeskoczył.
Bagaż naturalnie ruszył za nimi z dźwiękiem jakby ktoś stepował na worku chrupek.
I tak, zmuszając Bagaż do wyjścia okrężną drogą, przez bramę, ponieważ w przeciwnym razie wybiłby tylko dziurę w murze, Rincewind opuścił Uniwersytet ze wszystkimi insektami i przerażonymi gryzoniami. Uznał, że jeśli kilka piw nie pozwoli mu zobaczyć sytuacji w innym świetle, to prawdopodobnie dokona tego kilka następnych. W każdym razie warto spróbować.
Właśnie dlatego nie zjawił się w Głównym Holu na bankiecie. Jak się okazało, był to najważniejszy opuszczony bankiet jego życia.
Kawałek dalej coś zadźwięczało cicho nad uniwersyteckim murem: to kotwiczka zaczepiła o kolce na szczycie. Po chwili szczupła, czarno odziana postać zeskoczyła lekko po wewnętrznej stronie i bezgłośnie pobiegła do Głównego Holu, gdzie rozpłynęła się w cieniach.
Zresztą i tak nikt by jej nie zauważył. Do bramy po drugiej stronie miasteczka akademickiego zbliżał się Czarodziciel. Gdzie jego stopy dotknęły bruku, tam strzelały w górę niebieskie iskry, a krople wieczornej rosy zmieniały się w parę.
Było gorąco. Wielki kominek na obrotowym krańcu sali praktycznie ział żarem. Magowie łatwo marzną, więc podmuch gorąca z trzaskających polan roztapiał świece na dwadzieścia stóp od paleniska, a politura na drewnianych stołach pokrywała się bąblami. Powietrze było błękitne od kłębów tytoniowego dymu, układających się w dziwne kształty wywoływane przypadkowymi podmuchami magii. Na głównym stole cała pieczona świnia wydawała się nieco zirytowana faktem, że ktoś ją zabił nie czekając, aż skończy jeść jabłko. Maślany model Uniwersytetu powoli zmieniał się w kałużę tłuszczu.
Piwa nie brakowało. Tu i tam zaczerwienieni magowie wesoło intonowali stare pijackie pieśni, wymagające częstego klepania się po kolanach i okrzyków „Ha!” Jedynym usprawiedliwieniem takiego zachowania jest fakt, że magowie utrzymują celibat, więc szukają rozrywek wszędzie, gdzie to możliwe.
Kolejnym powodem tej ogólnie przyjacielskiej atmosfery było to, że nikt nie próbował zabić nikogo innego. W kręgach magicznych jest to okoliczność raczej niezwykła.
Wyższe poziomy magii to niebezpieczne miejsce. Każdy z magów usiłuje pozbyć się tych, którzy stoją nad nim, a równocześnie depcze po palcach tym z dołu; powiedzieć, że magowie mają w swej naturze zdrowe współzawodnictwo, to jakby powiedzieć, że piranie są z natury nieco łakome. Jednakże od dni, gdy Wojny Magów uczyniły niemieszkalnymi wielkie obszary Dysku[5], magowie mają zakaz rozstrzygania sporów środkami czarodziejskimi. Przede wszystkim dlatego, że sprawia to liczne problemy okolicznej ludności, a poza tym trudno ocenić, która z dymiących kałuży mazi jest zwycięzcą. Tradycyjnie więc korzystają ze sztyletów, subtelnych trucizn, skorpionów w butach i zabawnych pułapek wykorzystujących ostre jak brzytwa wahadła.
Jednak w wigilię Pomniejszych Bóstw zabicie brata-maga uznawano powszechnie za przejaw wyjątkowo złych manier. Dlatego też magowie pozwalali sobie na odwrócenie się do przyjaciół plecami bez obawy, że nagle poczują w nich nóż.
Fotel nadrektora stał pusty. Wayzygoose jadł samotnie w swym gabinecie, jak przystoi człowiekowi wskazanemu przez bogów po poważnej naradzie z rozsądnymi starszymi magami, która odbyła się wcześniej. Mimo swych osiemdziesięciu lat był nieco zdenerwowany i prawie nie tknął drugiego kurczęcia.
Za kilka minut będzie musiał wygłosić mowę. W latach młodości Wayzygoose szukał wiedzy w niebezpiecznych miejscach, siłował się z demonami w płomiennych oktagramach, spoglądał w wymiary, które nie były ludziom przeznaczone, a nawet zwyciężył komitet dotacji badawczych Niewidocznego Uniwersytetu; jednak nic w ośmiu kręgach nicości nie było tak straszne, jak kilkaset twarzy, spoglądających na niego z wyczekiwaniem poprzez chmury tytoniowego dymu.
Wkrótce przyjdą po niego heroldowie. Westchnął, odsunął talerz z deserem, którego nawet nie skosztował, przeszedł przez pokój, stanął przed wielkim lustrem i sięgnął do kieszeni po notatki.
Po chwili zdołał ułożyć je w mniej więcej właściwej kolejności i odchrząknął.
— Bracia moi w Sztuce — zaczął. — Nie zdołam was przekonać, jak bardzo… eee, jak bardzo… wspaniałe tradycje naszego starożytnego uniwersytetu… ehem… kiedy spoglądam wokół siebie i patrzę na podobizny nadrektorów, którzy odeszli… — Urwał, przeszukał notatki i zaczął znowu, trochę pewniejszym głosem. — Kiedy stoję tak dzisiaj między wami, przychodzi mi na myśl historia o trójnogim handlarzu i… ee… córkach kupca. Jak się zdaje, ów kupiec…
Ktoś zastukał do drzwi.
— Wejść — burknął Wayzygoose i raz jeszcze zajrzał do notatek. — Ten kupiec… Tak, ten kupiec miał trzy córki… Tak to chyba było. Tak, trzy. A potem…
Spojrzał w zwierciadło i odwrócił się.
— Kim je… — zaczął.
I przekonał się, że jednak istnieją rzeczy gorsze niż wygłaszanie przemówień.
Drobna, czarna postać, skradająca się pustym korytarzem, usłyszała hałas i nie zwróciła na niego uwagi. Zaskakujące hałasy na terenach, gdzie powszechnie praktykowano magię, stanowiły rzecz normalną. Postać czegoś szukała. Nie miała pewności, czego właściwie; miała za to pewność, że kiedy znajdzie, będzie wiedzieć.
Po kilku minutach poszukiwania doprowadziły ją do gabinetu Wavzvgoose’a. Powietrze wypełniały kłęby gęstego dymu. Płatki sadzy dryfowały w powietrznych prądach, a na podłodze było kilka wypalonych plam w kształcie stóp.
Postać wzruszyła ramionami. Trudno wyjaśnić zjawiska obserwowane w pokojach magów. Pochwyciła swe wielokrotne odbicie w popękanym zwierciadle, poprawiła ułożenie kaptura i wróciła do poszukiwań.
Poruszając się jak ktoś, kto słucha wewnętrznych instrukcji, przemknęła bezszelestnie przez pokój i dotarła do stołu, na którym leżało okrągłe, wytarte skórzane pudło. Podeszła bliżej i uchyliła pokrywkę.
Głos z wnętrza brzmiał tak, jakby dobiegał przez kilka warstw dywanu.
Nareszcie, powiedział. Czemu tak długa!
— Więc pytam, jak się to wszystko zaczęło? Rozumiesz, za dawnych czasów żyli prawdziwi magowie, nie było żadnych stopni. Zwyczajnie, wychodzili sobie i… i robili, co trzeba. Bum!
Jeden czy dwóch klientów w ciemnym końcu baru Załatany Bęben obejrzało się pospiesznie, słysząc hałas. Niedawno zjawili się w mieście. Stali klienci nigdy nie zwracali uwagi na zaskakujące odgłosy, na przykład jęki czy charczenia. Tak było zdrowiej. W pewnych częściach miasta ciekawość nie była pierwszym stopniem do piekła, ale do rzeki, z ołowianymi ciężarami u nóg.
Rincewind niepewnie wodził dłońmi nad kolekcją pustych naczyń na stole. Już prawie zapomniał o karaluchach. Jeszcze parę piw i zapomni również o pluskwach.
— Ziut! I kula ognista! Bzzz! Znika jak dym! Wiuu! Przepraszam…
Bibliotekarz ostrożnie odsunął poza zasięg rąk Rincewinda to, co pozostało z jego piwa.
— Prawdziwa magia… — Rincewind stłumił czknięcie.
— Uuk.
Rincewind przyjrzał się pienistym resztkom na dnie swojego kufla, po czym z najwyższą ostrożnością, żeby nie odpadł mu czubek głowy, schylił się i nalał trochę na spodeczek dla Bagażu. Bagaż przyczaił się pod stołem i mag był mu za to wdzięczny. Zwykle w lokalach przynosił wstyd, gdyż przysuwał się do pijących i zmuszał ich, żeby karmili go chrupkami.
5
Przynajmniej dla ludzi, którzy lubili budzić się w tym samym kształcie, czy wręcz należąc do tego samego gatunku, co gdy szli do łóżka.