Выбрать главу

Prowadź, brzoskwiniopierśna córo…

— I żadnej poezji.

Wyplątali się z krzewów i zeszli zboczem wzgórza. Dotarli do drogi, która całkiem niedaleko mijała wspomnianą poprzednio tawernę, czy też — jak z uporem nazywał ją Kreozot — karawanseraj.

Zawahali się przed wejściem. Tawerna nie wyglądała gościnnie. Jednak Conena, która w wyniku wychowania i pochodzenia miała skłonności do przemykania się na tyły budynków, znalazła uwiązane na podwórzu cztery konie. Starannie rozważyli tę kwestię.

— To będzie kradzież — oznajmił z naciskiem Nijel. Conena otworzyła usta, by się z nim zgodzić. Z warg spłynęły jej słowa:

— A dlaczego nie? Wzruszyła ramionami.

— Może powinniśmy zostawić trochę pieniędzy — zaproponował Nijel.

— Nie patrzcie tak na mnie — powiedział Kreozot.

— …Albo jakąś kartkę pod wędzidłem. Albo coś. Nie sądzisz? Zamiast odpowiedzi Conena wskoczyła na największego konia, który — sądząc z wyglądu — musiał należeć do żołnierza. Cały był obwieszony bronią.

Kreozot nerwowo wspiął się na drugiego wierzchowca, dość płochliwego kasztana. I westchnął.

— Znowu jest podobna do skrzynki na listy — ostrzegł. — Na twoim miejscu robiłbym, co każe.

Nijel podejrzliwie przyglądał się pozostałym zwierzętom. Jedno z nich było wielkie i niewiarygodnie białe; nie siwe, co potrafi osiągnąć wiele koni, ale niemal przejrzyście białe, białe jak kość słoniowa w tym rzadkim odcieniu, który Nijel mimowolnie chciał nazwać „bielą całunu”. Odniósł przy tym niejasne wrażenie, że jest mądrzejszy niż jest.

Wybrał tego drugiego. Koń był trochę chudy, ale spokojny i chłopiec zdołał na niego wsiąść już przy drugiej próbie.

Ruszyli.

Tętent kopyt z trudem przebił się przez mrok w tawernie. Oberżysta poruszał się jak ktoś pogrążony we śnie. Wiedział, że ma klientów; rozmawiał z nimi nawet i widział, jak siedzą przy kominku. Gdyby jednak poprosić go, by opisał, z kim rozmawiał i co widział, byłby zagubiony. To dlatego, że ludzki umysł znakomicie potrafi zamykać się przed tym, o czym nie chce wiedzieć. W tej chwili mógłby służyć za zabezpieczenie bankowego skarbca.

I jeszcze te drinki! O większości nigdy nie słyszał, ale dziwaczne butelki wciąż się pojawiały na półkach nad beczkami z piwem. Problem w tym, że kiedy próbował się zastanowić, myśli gdzieś odpływały. …

Postacie przy stole uniosły głowy znad kart.

Jedna z nich podniosła rękę. Sterczała z ramienia i miała pięć palców na końcu, twierdził umysł oberżysty. Zatem musiała być ręką.

Jedynym, od czego umysł oberżysty nie zdołał się odciąć, były głosy. Ten brzmiał tak, jakby ktoś zwiniętym arkuszem ołowiu uderzał w skałę.

BAROWA OSOBO.

Oberżysta jęknął słabo. Termiczne lance grozy z wolna wytapiały stalowe drzwi umysłu.

NIECH POMYŚLĘ. TO… ZARAZ, CO TO BYŁO?

— Krwawa Mary.

Ten glos z kolei sprawiał, że zwykłe zamówienia brzmiały jak wypowiedzenie wojny.

A TAK. I JESZCZE…

— Ja miałem ajerkoniak — oświadczył Zaraza.

I AJERKONIAK.

— Z wisienką.

DOBRZE, stwierdził ciężki głos nieszczerze. A DLA MNIE MAŁY KIELISZEK PORTO. I… Mówiący zerknął naprzeciw, na ostatniego członka kwartetu, i westchnął. MOŻE LEPIEJ PRZYNIEŚ JESZCZE JEDNĄ PORCJĘ ORZESZKÓW.

Jakieś dwieście sążni dalej, na drodze, trójka koniokradów starała się przyzwyczaić do nowej sytuacji.

— Płynna jazda — wykrztusił wreszcie Nijel.

— I piękne… piękne widoki — dodał Kreozot. Jego słowa porywał wiatr.

— Ale nie jestem pewien — mówił dalej Nijel — czy postąpiliśmy właściwie.

— Przecież jedziemy, prawda? — spytała ostro Conena. — Nie bądź drobiazgowy.

— Chodzi o to, że… no wiesz… cumulusy oglądane z góry są…

— Siedź cicho.

— Przepraszam.

— Zresztą to stratusy. Co najwyżej stratocumulusy.

— Zgadza się — przyznał żałośnie Nijel.

— Czy to jakaś różnica? — wtrącił Kreozot, który wtulił twarz w końską grzywę i mocno zacisnął powieki.

— Około tysiąca stóp.

— Och.

— No, może siedemset pięćdziesiąt — ustąpiła Conena.

— Ach.

Wieża czarodzicielstwa zadrżała. Barwne kłęby dymu przetoczyły się po jej wysokich komnatach i lśniących korytarzach. W wielkiej sali na samym szczycie powietrze było gęste, oleiste i miało metaliczny posmak. Wielu magów omdlało od bitewnego wysiłku. Ale pozostało ich dosyć. Siedzieli w szerokim kręgu, nieruchomi i skoncentrowani.

Z pewnym wysiłkiem można było dostrzec migotanie w powietrzu, gdy pierwotna magia spływała z laski w ręku Coina do środka oktogramu.

Obce kształty pojawiły się na moment i zniknęły. Samą osnowę rzeczywistości przepuszczano tu przez zgrzeblarkę. Carding zadrżał i odwrócił wzrok na wypadek, gdyby zobaczył coś, czego nie mógłby zignorować.

Żyjący jeszcze najstarsi magowie utrzymywali zawieszoną w powietrzu kopię Dysku. Gdy Carding zerknął na nią, lekka czerwona poświata nad miastem Quirm zajaśniała nagle i zgasła.

Powietrze zatrzeszczało.

— Już po Ouirmie — mruknął Carding.

— Jeszcze tylko Al Khali — odparł któryś z pozostałych.

— Działa tam jakaś wielka moc.

Carding ponuro skinął głową. Właściwie to lubił Quirm, miłe miasteczko — kiedyś — na brzegu Oceanu Krawędziowego.

Niewyraźnie pamiętał, że był tam jako mały chłopiec. Przez chwilę ze smutkiem spoglądał w przeszłość. Rosły tam dzikie geranie, przypomniał sobie, wypełniające ciężkim aromatem pochyłe, brukowane uliczki.

— Rosły na murach — powiedział głośno. — Różowe. Były różowe. Inni magowie popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Jeden czy dwóch wyjątkowo paranoicznych — nawet jak na magów — podejrzliwie zerknęło na ściany.

— Dobrze się czujesz? — spytał jeden z nich.

— Co? — nie zrozumiał Carding. — A tak. Przepraszam. Zamyśliłem się.

Obejrzał się na Coina, który siedział z boku, trzymając na kolanach laskę. Zdawało się, że chłopiec zasnął. Może i tak. Jednak w głębi swej udręczonej duszy Carding wiedział, że laska nie śpi, że obserwuje go, bada jego umysł.

Wiedziała. Wiedziała nawet o różowych geraniach.

— Nie chciałem, żeby do tego doszło — wyznał cicho. — Wszystkim nam zależało tylko na odrobinie szacunku.

— Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?

Carding z roztargnieniem skinął głową. Jego koledzy znowu się skoncentrowali. Zerknął na nich z ukosa.

Zniknęli wszyscy jego przyjaciele. No, może nie przyjaciele. Mag nie ma przyjaciół. Potrzebne jest inne słowo… A tak, to jest to: wrogowie. Ale bardzo porządni wrogowie. Dżentelmeni. Najlepsi z najlepszych Nie tacy jak ci tutaj, chociaż od przybycia czarodziciela poczynili tak wielkie postępy w Sztuce.

Nic tylko śmietanka zwykła wypływać na wierzch, pomyślał z niechęcią.

Skupił uwagę na Al Khali. Sondował umysłem wiedząc, że pozostali robią to samo, że bezustannie poszukują słabych punktów.

Może to ja jestem słabym punktem, pomyślał. Spelter próbował mi coś powiedzieć. Chodziło o laskę. Człowiek powinien wspierać się na swojej lasce, nic odwrotnie. Ona nim kieruje, prowadzi go… szkoda, że nic wysłuchałem Speltera. To niedobrze, jestem słabym punkiem…

Raz jeszcze dryfując na falach mocy, pozwolił im nieść swój umysł do nieprzyjacielskiej wieży. Nawet Abrim wykorzystywał czarodzicielstwo, a Carding modulował falę, prześlizgując się przez wzniesione przeciw sobie osłony.