Pojawiło się wnętrze wieży Al Khali, wyostrzyło…
… Bagaż sunął przez lśniące korytarze. Był wściekły. Został rozbudzony z hibernacji, odepchnięty, był atakowany przez rozmaite mityczne, a teraz już wymarłe stworzenia, bolało go wieko, a w tej chwili, wkraczając do Głównej Sali, wykrył kapelusz. Ten straszliwy kapelusz, przyczynę wszystkich jego cierpień. Ruszył stanowczo…
Carding, badając odporność umysłu Abrima, poczuł nagle, że słabnie koncentracja przeciwnika. Przez moment patrzył jego oczami, widział krępy podłużny kształt zbliżający się po posadzce. Abrim usiłował przesunąć ognisko uwagi. I wtedy, nie bardziej zdolny się zatrzymać niż kot, gdy zobaczy coś małego i piszczącego, Carding uderzył.
Nie mocno. Nie było potrzeby. Umysł Abrima kierował ogromnymi mocarni i utrzymywał je w równowadze. Wystarczyło najmniejsze pchnięcie by strącić go z pozycji.
Abrim wyciągnął ręce, by zniszczyć Bagaż, wydał z siebie ledwie wstęp do krzyku i implodował.
Zebranym wokół magom zdawało się, że widzą, jak w ułamku sekundy staje się niewiarygodnie mały, a potem znika, pozostawiając tylko czarną plamę powidoku.
Co bardziej inteligentni rzucili się do ucieczki…
A magia, którą kierował, rozlała się i popłynęła niepowstrzymaną falą; stochastyczny rozbłysk rozniósł kapelusz na strzępy, zniszczył całe dolne piętra wieży i większą część tego, co pozostało z miasta.
Tak wielu magów w Ankh koncentrowało umysły na wrogiej wieży, że współczulny rezonans cisnął ich na ściany. Carding wylądował na plecach, z kapeluszem wbitym na oczy.
Postawili go na nogi, otrzepali i ponieśli do Coina i laski. Wiwatowali… chociaż kilku starszych magów zrezygnowało z wiwatów. Ale on nie zwracał na to uwagi.
Nie widzącymi oczyma spojrzał na chłopca, po czym wolno podniósł dłonie do uszu.
— Nie słyszysz ich? — zapytał.
Magowie umilkli. Carding wciąż miał autorytet. Ton jego głosu uciszyłby sztorm.
Oczy Coina błysnęły.
— Niczego nie słyszę — oświadczył. Carding zwrócił się do magów.
— Wy też nie słyszycie? Pokręcili głowami.
— Co mamy słyszeć, bracie? — zdziwił się któryś. Carding uśmiechnął się… szeroko i maniakalnie. Nawet Coin odstąpił o krok.
— Usłyszysz wkrótce — rzekł. — Zapaliłeś latarnię. Wszyscy ich usłyszycie. Ale nie będziecie ich słuchać długo.
Odepchnął młodszych magów, którzy trzymali go za ramiona, i zbliżył się do Coina.
— Wprowadzasz czarodzicielstwo do świata, a z nim wdzierają się inne istoty — rzeki. — Byli już tacy, co otwierali im ścieżkę, ale ty wskazałeś im aleję!
Przyskoczył i wyrwał Coinowi czarną laskę. Zamachnął się, jakby chciał złamać ją o ścianę.
Zesztywniał, gdy laska zaatakowała. Potem jego skórę pokryły pęcherze…
Większość magów zdążyła odwrócić głowy. Kilku — zawsze znajdą się tacy — patrzyło z obsceniczną fascynacją.
Coin też patrzył. Szeroko otworzył zdumione oczy. Uniósł dłoń do ust. Próbował się cofnąć. Nie zdołał.
— To jednak są cumulusy.
— Cudownie — jęknął cicho Nijel.
CIĘŻAR NIE MA TU NIC DO RZECZY. MÓJ WIERZCHOWIEC PRZENOSIŁ ARMIE. PRZENOSIŁ MIASTA. PRZENOSIŁ WSZYSTKIE ISTOTY, KIEDY NADESZŁA ICH GODZINA, oznajmił Śmierć. ALE WAS TRZECH NOSIŁ NIE BĘDZIE.
— Dlaczego nie?
TO KWESTIA SPOJRZENIA NA SPRAWĘ.
— No to nieźle będziemy wyglądać — mruknął z przekąsem Wojna. — Jeden Jeździec i Trzech Pieszych Apokralipsy.
— Może byś ich poprosił, żeby na nas zaczekali? — zaproponował Zaraza głosem brzmiącym jak ściekanie kropli na dno trumny.
MAM SPRAWY DO ZAŁATWIENIA, odparł Śmierć. Zastukał cicho zębami. JESTEM PEWIEN, ŻE JAKOŚ SOBIE PORADZICIE. ZWYKLE SIĘ WAM UDAJE.
Wojna spoglądał za oddalającym się koniem.
— On czasami naprawdę działa mi na nerwy. Dlaczego tak mu zawsze zależy, żeby mieć ostatnie słowo?
— Przypuszczam, że to siła przyzwyczajenia.
Zawrócili do tawerny. Przez chwilę żaden się nie odzywał.
— Gdzie jest Głód? — spytał w końcu Wojna.
— Poszedł szukać kuchni.
— Aha.
Wojna kopnął opancerzoną stopą w ziemię i pomyślał o odległości dzielącej ich od Ankh. Popołudnie było niezwykle upalne. Apokralipsa mogła sobie poczekać.
— Strzemiennego? — zaproponował.
— A powinniśmy? — spytał z powątpiewaniem Zaraza. — Czekają, na nas. Nie chciałbym zawieść ludzi.
— Mamy dość czasu na jeden szybki — nalegał Wojna. — Zegary w tawernach nigdy dobrze nie chodzą. Mamy mnóstwo czasu. Do końca świata.
Carding osunął się i upadł na lśniącą białą posadzkę. Laska wypadła mu z palców i stanęła pionowo.
Coin szturchnął stopą bezwładne ciało.
— Ostrzegałem go — rzekł. — Mówiłem, co się stanie, jeśli znowu jej dotknie. Co to za „oni”, o których mówił?
Nastąpiły ogólne pochrząkiwania i generalny wzrost zainteresowania paznokciami.
— O kim on mówił? — powtórzył Coin.
Ovin Hakardly, wykładowca Sztuki, znowu spostrzegł, że magowie rozstępują się przed nim niczym mgła. Zdawało się, że stojąc nieruchomo wystąpił naprzód. Rozglądał się nerwowo, jak zwierzę schwytane w pułapkę.
— Ee… — zaczął. Rozłożył ręce. — Świat, widzisz, to znaczy rzeczywistość, w jakiej żyjemy, w istocie, można ją sobie wyobrazić jako, w pewnym sensie, gumową błonę.
Zawahał się, świadom, że zdanie to nie pojawi się w niczyjej księdze interesujących cytatów.
— To dlatego — dodał pospiesznie — że jest zniekształcana, uhm, naciągnięta obecnością magii w każdym jej przejawie… Jeśli wolno mi uczynić porównanie, to zbyt wiele magicznego potencjału zgromadzonego w jednym miejscu wygina naszą rzeczywistość, ee, w dół, chociaż oczywiście określenia tego nie można traktować dosłownie (albowiem w żadnym sensie nie staram się sugerować fizycznych wymiarów). Istnieje hipoteza, że zbytnie wydatkowanie magicznej energii może, powiedzmy, rozerwać realność w najniższym punkcie i odkryć, niewykluczone, ścieżkę mieszkańcom czy też, by użyć poprawnego terminu, lokatorom niższej płaszczyzny (którą gadatliwi nazywają Piekielnymi Wymiarami)… Ci, być może z powodu różnic poziomów energetycznych, odczuwają naturalny pociąg do jasności tego świata. Naszego świata.
Nastąpiła typowa długa chwila ciszy, która tradycyjnie kończyła przemowy Hakardly’ego. Każdy ze słuchaczy w myślach dodawał przecinki i zszywał razem porwane zdania.
Wargi Coina poruszały się bezgłośnie.
— Chcesz powiedzieć, że magia przyciąga te istoty? — zapytał wreszcie.
Głos miał całkiem inny niż zwykle, a jego twarz straciła wyraz stanowczości. Laska wisiała w powietrzu nad ciałem Cardinga i wirowała powoli. Ściągała na siebie wzrok wszystkich magów.
— Tak się wydaje — odparł Hakardly. — Badacze tych problemów twierdzą, że ich obecność zapowiada chrapliwe syczenie. Coin spojrzał niepewnie.
— Brzęczą — podpowiedział ktoś.
Chłopiec przyklęknął i z bliska przyjrzał się Cardingowi.
— Wcale się nie rusza — stwierdził zaciekawiony. — Czy stało mu się coś złego?
— Całkiem możliwe — przyznał Hakardly. — Nie żyje.
— Wolałbym, żeby żyt.