Выбрать главу

— Tę opinię, przypuszczam, podziela.

— Ale mogę mu pomóc — oświadczył Coin. Uniosła ręce i laska wpłynęła w nie natychmiast. Gdyby miała twarz uśmiechałaby się pogardliwie.

Kiedy chłopiec znów się odezwał, jego głos zabrzmiał odległym tonem kogoś, kto przemawia z pokoju o żelaznych ścianach.

— Gdyby porażka nie znała kary, sukces nie byłby nagroda — rzekł.

— Słucham? — nie zrozumiał Hakardly. — Chyba straciłem wątek. Coin odwrócił się na pięcie i wrócił na miejsce.

— Nie musimy bać się niczego — oznajmił. — I co z tymi Piekielnymi Wymiarami? Jeśli będą nam sprawiać kłopoty, pozbędziemy się ich. Prawdziwy mag nie lęka się niczego. Niczego!

Znowu się poderwał i ruszył do modelu świata. Wizerunek byt perfekcyjny w każdym szczególe, aż po widmo Wielkiego A’Tuina, płynącego wolno przez międzygwiezdne otchłanie, o kilka stóp nad posadzką.

Coin wzgardliwie machnął ręką, przesuwając dłoń przez model.

— Do nas należy świat magii — rzekł. — I kto zdoła się nam tu oprzeć?

Hakardly uznał, że czegoś od niego oczekują.

— Absolutnie nikt — zapewnił. — Z wynikiem bogów, oczywiście.

Zapadła martwa cisza.

— Bogów? — powtórzył spokojnie Coin.

— No… Tak. Z pewnością. Nie wyzywamy bogów. Oni mają swoją robotę, a my swoją. Nie warto…

— Kto rządzi Dyskiem? Magowie czy bogowie?

Hakardly zastanowił się szybko.

— Magowie, naturalnie. Ale jednak pod władzą bogów. Kiedy ktoś przypadkiem wdepnie stopą w bagno, jest to niemiłe przeżycie. Lecz nie tak bardzo jak to, kiedy próbuje mocniej stanąć na drugiej nodze i słyszy, że ona także zapada się z cichym mlaśnięciem. Hakardly nie ustępował.

— Widzisz, magowie są bardziej…

— Zatem nie jesteśmy potężniejsi od bogów? — zapytał Coin. Niektórzy magowie w tylnych szeregach zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę.

— Cóż, tak i nie — stwierdził Hakardly, zapadając się już po kolana.

Rzecz w tym, że magowie byli w kwestii bogów nieco nerwowi. Istoty zamieszkujące Cori Celesti nigdy nie zdradziły swoich poglądów na ceremonialną magię, która przecież zawiera w sobie odrobinę boskości. Magowie starali się unikać tego tematu. Kłopot z bogami polegał na tym, że kiedy coś im się nie podobało, nie ograniczali się do delikatnych napomknień. Zdrowy rozsądek sugerował więc, że niemądrze jest stawiać bogów w sytuacji, w której muszą decydować.

— Mam wrażenie, że nie ma co do tego pewności — powiedział Coin.

— Jeśli wolno mi doradzić… — zaczął Hakardly. Coin machnął ręką. Mury zniknęły. Magowie stali na szczycie wieży czarodzicielstwa i jak jeden mąż zwrócili oczy ku dalekiej iglicy Cori Celesti, domowi bogów.

— Kiedy pokona się już wszystkich, można się zmierzyć tylko z bogami — oświadczył Coin. — Czy któryś z was ich widział? Zabrzmiał chór niepewnych zaprzeczeń.

— Pokażę wam ich.

— Znajdziesz miejsce na jeszcze jeden, staruszku — zapewnił Wojna. Zaraza chwiał się niepewnie.

— Chyba powinniśmy już ruszać-wymruczał bez przekonania.

— Daj spokój.

— No dobrze, ale tylko pół. A potem zaraz idziemy. Wojna klepnął go w plecy i zerknął na Głód.

— Dla ciebie musimy poszukać kolejnych piętnastu torebek fistaszków.

— Uuk — zakończył bibliotekarz.

— No tak — westchnął Rincewind. — Czyli to laska jest problemem.

— Uuk.

— Czy ktoś próbował mu ją odebrać?

— Uuk.

— I co się z nimi stało?

— Iik!

Rincewind jęknął.

Bibliotekarz zgasił świecę, ponieważ odkryty płomień niepokoił książki. Teraz, kiedy Rincewind przyzwyczaił się do mroku, odkrył, że wcale nie jest ciemno. Delikatny oktarynowy poblask książek wypełniał wnętrze wieży czymś, co wprawdzie nie było dokładnie światłem, ale było czernią, w której można widzieć. Od czasu do czasu rozlegał się szelest zdrętwiałych stronic.

— Czyli w zasadzie nie ma sposobu, by pokonać go przy pomocy magii. Zgadza się?

Bibliotekarz uuknął niechętnie na potwierdzenie i nadal obracał się wolno na siedzeniu.

— W takim razie to nie ma sensu. Może zauważyłeś, że nie jestem szczególnie uzdolniony w dziedzinie czarów. I pojedynek będzie przebiegał mniej więcej tak: „Dzień dobry, jestem Rincewind”… a zaraz potem: łubudu!

— Uuk.

— Właściwie to chcesz mi powiedzieć, że mam sobie sam radzić.

— Uuk.

— Dzięki.

W słabej poświacie Rincewind raz jeszcze spojrzał na książki stłoczone wokół wewnętrznych ścian starożytnej wieży.

Westchnął, ruszył dziarsko do drzwi i wyraźnie zwolnił, gdy do nich dotarł.

— No to ruszam — powiedział.

— Uuk.

— Na spotkanie któż wie, jak straszliwych niebezpieczeństw — dodał. — By złożyć swe życie w służbie ludzkości…

— Iik.

— No dobrze, dwunogów…

— Hau.

— I czworonogów. Niech będzie. — Pokonany, zerknął jeszcze na patrycjusza w słoiku po dżemie. — 1 jaszczurek. Mogę już iść?

Huragan dmuchał w dół z czystego nieba, gdy Rincewind brnął ku wieży czarodzicielstwa. Jej smukłe białe drzwi były zamknięte tak szczelnie, że ledwie mógł dostrzec ich kształt na mlecznej powierzchni kamienia.

Postukał w nie, ale nic się nie wydarzyło. Drzwi zdawały się pochłaniać dźwięki.

— Niezła robota — mruknął do siebie. I wtedy przypomniał sobie o dywanie.

Leżał tam, gdzie go zostawił, co było kolejnym dowodem, że Ankh uległo przemianie. W dawnych złodziejskich dniach sprzed czarodziciela, nic nie leżało długo w miejscu, gdzie zostało porzucone. W każdym razie nic, o czym wypadałoby pisać w przyzwoitej książce.

Rozwinął dywan na bruku, tak że złote smoki popełzły po niebieskim gruncie… Chyba że były to niebieskie smoki frunące po złotym niebie.

Usiadł.

Wstał.

Usiadł znowu, podwinął szatę i z pewnym wysiłkiem ściągnął skarpetę. Potem włożył z powrotem but i pokręcił się dookoła, aż wśród gruzów znalazł połówkę cegły. Włożył ją do skarpety i zakręcił kilka razy na próbę.

Rincewind wychował się w Morpork. A każdy mieszkaniec Morpork lubił mieć w walce po swojej stronie przewagę przynajmniej dwudziestu do jednego. Gdy jednak było to niemożliwe, skarpetę z połówką cegły i ciemny zaułek, żeby się w nim zaczaić, uznawano powszechnie za lepsze wyposażenie niż dowolne dwa magiczne miecze razem wzięte.

Usiadł znowu.

— W górę — rozkazał.

Dywan nie zareagował. Rincewind przyjrzał się smokom, potem podwinął róg i spróbował się zorientować, czy druga strona wygląda lepiej.

— No dobrze — ustąpił. — W dół. Bardzo, bardzo ostrożnie w dół.

— Prosiaczki — wybełkotał Wojna. — To były prosiaczki. — Okryta hełmem głowa stuknęła o bar. Uniósł ją z wysiłkiem. — Prosiaczki — powtórzył. • Nie nie nie — sprzeciwił się Głód, niepewnie unosząc palec.

— To jakieś inne udamo… udoma… domowe zwierzęta. Jak owca. Jałówka. Kotki? Coś takiego. Nie prosiaczki.

— Pszczółki — stwierdził Zaraza i wolno zsunął się ze stołka.

— No d…dobrze — rzeki Wojna, nie zwracając na niego uwagi. — Jeszcze raz. Od początku.

Podał rytm, stukając w brzeg kieliszka.

— Był}’ sobie… niezidentyfikowane udomowione zwierzęta… i trzy i był wilk okropnie zły… — głos mu zadrżał.