— Traaa luan luna — zawodził z podłogi Zaraza. Wojna pokręcił głową.
— Wiecie, to nie to samo — westchnął. — Bez niego jakoś nie idzie. Pięknie wchodził basem.
— Traaa laaa laaa — powtórzył Zaraza.
— Zamknij się — burknął Wojna i niepewną dłonią sięgnął po butelkę.
Wichura atakowała szczyt wieży: gorący, nieprzyjemny wicher, który szeptał niezwykłymi głosami i drażnił skórę jak drobny papier ścierny.
Pośrodku stał Coin z laską nad głową. A kiedy pył wzniósł się w powietrze, magowie zobaczyli tryskające z niej linie sil magicznych.
Wygięły się w górę, formując ogromny bąbel, który rozrastał się, aż byt chyba większy niż miasto. Pojawiły się w nim jakieś postacie, zwiewne i niewyraźne, falujące niczym wizje w krzywym zwierciadle, nie bardziej materialne, niż kółka z dymu albo kształty w chmurach, ale przerażająco znajome.
Tam przesunął się zębaty pysk Offlera. A tutaj, przez moment wyraźny w szalejącej burzy, stał Ślepy Io, przywódca bogów, ze swymi orbitującymi oczami.
Coin wymruczał coś bezgłośnie i bąbel zaczął maleć. Napinał się przy tym i uwypuklał obrzydliwie, gdy istoty we wnętrzu walczyły, by się wydostać… Nie zdołały powstrzymać kurczenia.
Teraz był większy niż teren Uniwersytetu. A teraz wyższy niż wieża.
Teraz był dwa razy wyższy od człowieka i szary jak dym. Teraz stał się lśniącą perłą wielkości… wielkości dużej perły. Wichura ucichła, zastąpiona ciężką, martwą ciszą. Samo powietrze trzeszczało z wysiłku. Większość magów leżała plackiem na ziemi, przyciskana energią, która zagęściła powietrze i tłumiła dźwięki niczym uniwersum pierza. Jednak każdy z nich słyszał bicie własnego serca, tak głośne, że mogłoby zburzyć wieżę.
— Spójrzcie na mnie — rozkazał Coin.
Zwrócili oczy ku górze. W żaden sposób nie mogli mu się sprzeciwić.
Trzymał w dłoni błyszczącą kulkę. W drugiej dzierżył laskę. Z obu jej końców sączył się dym.
— Bogowie — powiedział. — Uwięzieni we wnętrzu myśli. Może zawsze byli jedynie snem.
Głos wydał się nagle głębszy, starszy.
— Magowie Niewidocznego Uniwersytetu — rzekł ów głos. — Czy nie dałem wam władzy absolutnej?
Za jego plecami przy ścianie wieży powoli wzniósł się dywan. Rincewind ze wszystkich sił starał się utrzymać równowagę. Oczy miał rozszerzone tą szczególną grozą, która ogarnia każdego, gdy stoi na paru nitkach i stu sążniach powietrza.
Lękliwie przeskoczył z dywanu na wieżę, szerokimi kręgami wymachując nad głową obciążoną skarpetą.
Coin zobaczył go, odbitego w zdumionych spojrzeniach magów. Odwrócił się powoli i patrzył, jak Rincewind zbliża się chwiejnie.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Przybyłem — odparł chrapliwie Rincewind — by wyzwać czarodziciela. Który to z was?
Podrzucając w dłoni cegłę zmierzył wzrokiem rozciągniętych na ziemi magów.
Hakardly zaryzykował szybkie spojrzenie i gorączkowo poruszył brwiami, by ostrzec Rincewinda. Ten jednak nawet w najlepszej formie nie był dobrym interpretatorem komunikatów niewerbalnych.
— Ze skarpetką? — zdziwił się Coin. — Co ci przyjdzie ze skarpetki?
Ręka z laską uniosła się. Coin spojrzał na nią z łagodnym zdziwieniem.
— Nie. Przestań — rzucił. — Chcę porozmawiać z tym człowiekiem.
Obserwował Rincewinda, który kołysał się w przód i w tył pod wpływem niewyspania, przerażenia i skutków działania zbyt dużej dawki adrenaliny.
— Czy jest magiczna? — dopytywał się zaciekawiony. — Może to skarpeta nadrektora? Skarpeta mocy? Rincewind skoncentrował się.
— Raczej nie — odparł. — Kupiłem ją chyba w sklepie albo gdzieś… Ehm… Mam jeszcze drugą taką.
— Ale na końcu ma coś ciężkiego?
— No… tak — przyznał Rincewind. — To połówka cegły — dodał tytułem wyjaśnienia.
— I to ona ma wielką moc?
— Tego… Można coś nią podeprzeć. Gdyby znaleźć drugą, miałoby się całą cegłę.
Rincewind mówił powoli. Asymilował sytuację metodą jakiejś strasznej osmozy. Patrzył, jak laska obraca się groźnie w dłoni chłopca.
— Aha. Zatem to cegła pospolitości wewnątrz skarpety. Całość tworzy broń.
— No… tak.
— Jak ona działa?
— No… Trzeba się zamachnąć, a potem… Uderzyć nią w coś. Albo czasem we własną rękę, czasami.
— A potem może zniszczyć całe miasto? — spytał Coin.
Rincewind spojrzał w złociste oczy chłopca, a potem na swoją skarpetę. Zdejmował ją i wkładał kilka razy do roku, już od lat. Miała cery, które zdążył poznać i poko no, poznać. Niektóre dorobiły się całych rodzin własnych cerowań. Można było ją określić rozmaitymi terminami, jednak „dewastatorka miast” do nich nie należał.
— Właściwie nie — wyznał w końcu. — Ona tak jakby zabija ludzi, ale budynki pozostawia nienaruszone.
Umysł Rincewinda działał z szybkością dryfu kontynentalnego. Niektóre części przekonywały, że stoi przed czarodzicielem, jednak znajdowały się w bezpośrednim konflikcie z innymi częściami. Rincewind wiele się nasłuchał o potędze czarodziciela, lasce czarodziciela, złośliwości czarodziciela i tak dalej. Jedyne, o czym nikt mu nie wspomniał, był wiek czarodziciela.
Zerknął na laskę.
— A to do czego służy? — zapytał.
A laska odezwała się:
Musisz zabić tego człowieka.
Magowie, którzy podnosili się ostrożnie, znowu padli na podłogę.
Głos kapelusza dźwięczał dostatecznie strasznie, jednak głos laski był metaliczny i precyzyjny; nie udzielał rady, tylko po prostu ogłaszał przyszłość. Brzmiał, jakby nie sposób było go zignorować.
Coin uniósł rękę i zatrzymał się w połowie drogi.
— Dlaczego? — spytał.
Masz być mi posłuszny.
— Wcale nie musisz — wtrącił pospiesznie Rincewind. — To tylko przedmiot.
— Nie rozumiem, dlaczego mam go skrzywdzić — powiedział Coin. — Wygląda tak nieszkodliwie… Jak rozzłoszczony królik.
Buntuje się przeciw nam.
— Wcale nie — zapewnił Rincewind. Schował za plecy rękę ze skarpetą i starał się zapomnieć część zdania o króliku.
— Dlaczego muszę robić wszystko, co mi każesz? — zwrócił się Coin do laski. — Zawsze robię to, co mówisz, ale to wcale ludziom nie pomaga.
Ludzie muszą się ciebie bać. Czy niczego de nie nauczyłem?
— Ale on wygląda tak zabawnie. Ma skarpetkę. Nagle chłopiec krzyknął, a jego ręka szarpnęła się gwałtownie. Rincewindowi włosy stanęły dęba.
Uczynisz to, co ci nakazałem.
— Nie!
Zaskwierczało i rozszedł się zapach palonego ciała. Coin osunął się na kolana.
— Zaraz, chwileczkę… — zaczął Rincewind.
Coin otworzył oczy. Wciąż były złote, ale pojawiły się piwne plamki.
Rincewind zakręcił skarpetkę szerokim, świszczącym łukiem, trafiając laskę w połowie jej długości. Rozprysnął się ceglany pyt i spalona wełna, a laska wypadła chłopcu z palców. Magowie rozbiegli się, gdy wirując sunęła po posadzce.
Uderzyła o parapet, podskoczyła i spadła za krawędź.
Zamiast jednak runąć w dół, zatrzymała się w powietrzu, obróciła wokół osi i pomknęła z powrotem, ciągnąc za sobą ogon oktarynowych iskier i brzęcząc jak piła tarczowa.