Wokół brzęczącej kolumny czerni padał śnieg.
Ocaleli magowie, którzy odważyli się obejrzeć, zobaczyli opadający z nieba niewielki przedmiot, ciągnący za sobą ogon płomieni. Upadł na bruk, gdzie tlił się jeszcze przez chwilę, zanim gęstniejący śnieg zgasił ogień.
Wkrótce stał się tylko niewielką zaspą.
Jakiś czas później krępa postać przemknęła po dziedzińcu na nogach i dłoniach, rozgrzebała śnieg i wyjęła tajemniczy obiekt.
Był to — ale jakiś czas temu — kapelusz. Życie nie traktowało go łaskawie. Spora część szerokiego ronda spłonęła, czubek zniknął całkowicie, a zaśniedziałe srebrne litery były prawie nieczytelne. Zresztą i tak kilku brakowało. Te pozostałe głosiły: MGS.
Bibliotekarz wolno obracał kapelusz w dłoniach. Był całkiem sam, jeśli nie liczyć płomiennej kolumny czerni i opadających jednostajnie płatków.
Zniszczone zabudowania Uniwersytetu opustoszały. Tu i tam leżało kilka innych szpiczastych kapeluszy, zgniecionych przez ogarnięte paniką stopy. A poza tym żadnego znaku, że kiedyś byli tu ludzie.
Wszyscy magowie stchórzyli.
— Wojno…
— Cco…?
— Czy nie było… — Zaraza po omacku szukał kieliszka. — … Nie mieliśmy jakiejś sprany?
— Cco…?
— Powinniśmy… Chyba coś powinniśmy teraz robić — wtrącił Głód.
— Zgaddza się. Mamy sspotkanie.
— Te… — Zaraza wpatrzył się zadumany w swój drink. — To coś…
Smętnie patrzyli na ladę. Oberżysta już dawno uciekł. Pozostało jeszcze kilka nie otwartych butelek.
— Okra — oznajmił w końcu Głód. — To było to.
— Nie.
— Apo… Apostrof — zaproponował niepewnie Wojna. Pokręcili głowami. Przez chwilę zgodnie milczeli.
— A co to znaczy „apokryficzny” ? — spytał Zaraza, zaglądając w skupieniu do jakiegoś wewnętrznego świata.
— Wątpliwy — odparł Wojna. — Tak myślę.
— Wiec to nie to?
— Chyba nie — przyznał posępnie Głód. Zapadło kłopotliwe milczenie.
— Lepiej łyknijmy jeszcze po jednym. — Wojna wziął się w garść.
— I słusznie…
Mniej więcej pięćdziesiąt mil dalej i tysiąc sążni wyżej Conena zdołała w końcu zapanować nad skradzionym wierzchowcem i zmusić go do spokojnego kłusa w powietrzu. Demonstrowała chyba najbardziej stanowczą nonszalancję, jaką widziano na Dysku.
— Śnieg? — zdziwiła się.
Chmury kłębiły się bezgłośnie, nadlatując od strony Osi. Byty ciemne i ciężkie, i nie powinny przesuwać się tak prędko. Pod nimi sunęły śnieżyce, pokrywając pejzaż bielą niby kartka papieru.
Ten śnieg nie wyglądał jak śnieg, który opada łagodnie wśród nocy, by rankiem zmienić okolicę w cudowną krainę niezwykłego, eterycznego piękna. Wyglądał raczej jak śnieg, który zamierza uczynić świat tak wściekle zimnym, jak to tylko możliwe.
— Trochę za późno. Zima minęła — zauważył Nijel. Zerknął w dół i natychmiast zamknął oczy.
Kreozot obserwował wszystko w zdumionym zachwycie.
— Więc to tak wygląda? — upewnił się. — Słyszałem tylko opowieści o śniegu. Zawsze myślałem, że jakoś wyrasta z ziemi. Jak grzyby.
— Te chmury mi się nie podobają — stwierdziła Conena.
— Czy moglibyśmy zjechać już na dół? — poprosił słabym głosem Nijel. — Kiedy się poruszaliśmy, nie wyglądało to tak tragicznie. Conena nie zwracała na niego uwagi.
— Sprawdź lampę — poleciła.
Nijel sięgnął do sakwy i wyjął lampę.
— Proszę czekać na połączenie… — zabrzmiał glos dżina, odległy i metaliczny.
Potem rozległa się dźwięczna melodyjka — taka, którą zagrałaby szwajcarska górska chata, gdyby umiała grać. Po chwili w powietrzu pojawił się obrys klapy, przez którą wyszedł sam dżin. Rozejrzał się, po czym spojrzał na nich.
— No no… — mruknął.
— Coś się dzieje z pogodą — oznajmiła Conena. — Dlaczego?
— Chcesz powiedzieć, że nie wiecie? — zdziwił się dżin.
— Chybabym nie pytała, prawda?
— Cóż, nie mnie o tym sądzić, ale wygląda to na Apokralipsę.
— Co!?
Dżin wzruszył ramionami.
— Bogowie zniknęli, tak? — spytał. — Zatem, według tej, no wiecie, legendy, oznacza to…
— Lodowych Gigantów — wyszeptał z drżeniem Nijel.
— Głośniej — poprosił Kreozot.
— Lodowych Gigantów — powtórzył głośno Nijel, lekko zirytowany. — Bogowie ich więzili, rozumiesz. Pod Osią. Ale przed końcem świata wyrwą się na wolność i dosiądą swoich straszliwych lodowców, by odzyskać dawne panowanie. Zgniotą i stłumią ogniki cywilizacji, a świat legnie nagi i zamarznięty pod strasznymi zimnymi gwiazdami, dopóki sam Czas nie zamarznie. Albo jakoś tak.
— Ale jeszcze nie pora na Apokralipsę — zaprotestowała rozpaczliwie Conena. — Przecież musi powstać straszny władca, musi wybuchnąć straszliwa wojna, czterech przerażających jeźdźców musi ruszyć przez świat, a potem Piekielne Wymiary muszą przebić się do naszej rzeczywistości…
Urwała, blada nagle jak śnieg.
— W każdym razie przywalenie tysiącstopową pokrywą lodu bardzo przypomina Apokralipsę — stwierdził dżin. Wyciągnął rękę i wyrwał Nijelowi lampę. — Strasznie mi przykro — rzekł. — Ale pora już zlikwidować przedsięwzięcia w tej rzeczywistości. Do zobaczenia. Czy co tam wypada powiedzieć…
Zniknął do pasa, po czym ze słabnącym wołaniem: „Szkoda, że z tym lunchem nie wyszło…” rozpłynął się do końca.
Trójka jeźdźców spoglądała przez zasłony padającego śniegu w stronę Osi.
— Może to tylko wyobraźnia — rzekł Kreozot. — Ale czy nie słyszycie jakby trzeszczenia i stękania?
— Cicho bądź — odparła odruchowo Conena. Kreozot pochylił się i poklepał jej dłoń.
— Nie martw się tak — powiedział. — To jeszcze nie koniec świata. — Zastanowił się nad tym, po czym dodał: — Przepraszam, ale tak się mówi…
— Co zrobimy? — jęknęła dziewczyna. Nijel wyprostował się.
— Myślę — rzekł z mocą — że powinniśmy pojechać tam i im wytłumaczyć.
Zwrócili się ku niemu z minami zarezerwowanymi zwykle dla mesjaszy albo absolutnych idiotów.
— Tak — dodał, odrobinę bardziej pewnie. — Trzeba im wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć Lodowym Gigantom?
— Tak.
— Przepraszam — powiedziała Conena. — Czy dobrze zrozumiałam? Uważasz, że powinniśmy odszukać straszliwych Lodowych Gigantów i wyjaśnić im, że istnieje mnóstwo ciepłych ludzi, którzy woleliby, żeby Giganci nie pędzili przez świat, miażdżąc wszystko pod górami lodu, więc czy mogliby jeszcze raz przemyśleć swoje plany? Czy tak właśnie twoim zdaniem mamy postąpić?
— Tak. Świetnie zrozumiałaś.
Conena i Kreozot porozumieli się wzrokiem. Nijel siedział dumnie w siodle, z lekkim uśmiechem na twarzy.
— Czy imperia sprawiają ci problemy? — spytał szeryf.
— Imperatyw — poprawił go Nijel spokojnie. — Nie sprawia mi żadnych problemów. Nakazuje tylko przed śmiercią dokonać jakiegoś mężnego czynu.