— Więc o to chodzi — mruknął Kreozot. — To raczej smutne. Zrobisz coś mężnego, a potem zaraz umrzesz.
— A jaki mamy wybór? — zapytał Nijel. Zastanowili się.
— Tłumaczenie nie wychodzi mi najlepiej — stwierdziła Conena niepewnie.
— Mnie tak — oświadczył stanowczo Nijel. — Zawsze muszę się tłumaczyć.
Rozproszone cząsteczki tego, co było umysłem Rincewinda, zebrały się razem i dryfowały w górę przez warstwy mrocznej nieświadomości niczym trzydniowy topielec wznoszący się ku powierzchni.
Badały ostatnie wspomnienia w podobny sposób, w jaki człowiek drapie świeżą ranę.
Przypominał sobie coś o lasce, o bólu tak przenikliwym, że zdawał się wbijać dłuto między każde dwie komórki ciała, po czym raz po raz uderzać w nie młotkiem.
Pamiętał, jak laska pofrunęła i pociągnęła go za sobą. Potem nastąpił ten straszliwy moment, kiedy Śmierć pojawił się i sięgnął poza niego, laska skręciła się nagle i ożyła, a Śmierć powiedział:
TERAZ CIĘ MAM, IPSLORE RUDY.
A potem było to.
Z dotyku sądząc, Rincewind leżał na piasku. Piasek był zimny jak lód.
Zaryzykował widok czegoś okropnego i otworzył oczy.
Pierwszym, co zobaczył, była jego lewa ręka oraz, co zadziwiające, dłoń. Całkiem zwyczajna, niezbyt czysta. Spodziewał się raczej kikuta.
Miał wrażenie, że jest noc. Plaża, czy cokolwiek to było, ciągnęła się ku linii dalekich gór pod niebem przyprószonym milionem białych gwiazd.
Trochę bliżej dostrzegł nierówną linię w srebrzystym piasku. Uniósł nieco głowę i zobaczył rozpryski stopionych kropli. To był oktiron, metal wewnętrznie magiczny do tego stopnia, że żadna kuźnia na Dysku nie potrafiłaby nawet go rozgrzać.
— Aha — powiedział. — Zatem wygraliśmy.
I znowu zasnął.
Po chwili prawa ręka uniosła się instynktownie i klepnęła czubek głowy. Potem poklepała z boków. Potem, z rosnącą nerwowością, zaczęła szperać po piasku dookoła.
Wreszcie musiała zakomunikować o swoim zmartwieniu reszcie Rincewinda, ponieważ usiadł i powiedział:
— A niech to!
W pobliżu nie dostrzegł żadnego kapelusza. Zauważył za to niewielki biały kształt leżący nieruchomo na piasku, a kawałek dalej…
Kolumnę dziennego światła.
Brzęczała cicho i kołysała się: trójwymiarowy otwór prowadzący gdzie indziej. Od czasu do czasu dmuchała na boki śniegiem. W tym świetle widział skrzywione obrazy czegoś, co mogło być budynkami albo pejzażami zniekształconymi nietypową krzywizną. Nie mógł się przyjrzeć im dokładniej z powodu wysokich, pochylonych cieni wokół kolumny.
Umysł ludzki jest zadziwiający. Potrafi funkcjonować na kilku poziomach równocześnie. I kiedy Rincewind marnował swój intelekt na jęki i szukanie kapelusza, wewnętrzna część mózgu obserwowała, oceniała, analizowała i porównywała.
Teraz przeczołgała się do móżdżku, stuknęła go w ramię, wcisnęła do ręki wiadomość i uciekła ile siły.
Wiadomość stwierdzała mniej więcej tyle: „Mam nadzieję, że czuję się dobrze. Ostatnia próba magii okazała się zbyt silna dla zużytej osnowy rzeczywistości. Otworzyła przejście. Jestem teraz w Piekielnych Wymiarach. A te stwory przede mną to… Stwory. Miło mi było się poznać”.
Najbliższy Rincewinda Stwór miał jakieś dwadzieścia stóp wysokości. Wyglądał jak zdechły koń, wykopany po trzech miesiącach i poddany serii nowych doświadczeń, z których przynajmniej jedno dotyczyło również ośmiornicy.
Nie zauważył Rincewinda. Zbyt byt zajęty patrzeniem w światło. Rincewind podpełzł do nieruchomego ciała Coina i szturchnął je delikatnie.
— Żyjesz? — zapytał. — Bo jeśli nie, to wolałbym, żebyś nie odpowiadał.
Coin przewrócił się na wznak i spojrzał na niego oczyma pełnymi zdumienia.
— Przypominam sobie… — oświadczył po chwili.
— Lepiej nie — poradził Rincewind.
Dłoń chłopca odruchowo obmacywała piasek.
— Już jej nie ma — uspokoił go Rincewind.
Dłoń zaprzestała poszukiwań.
Rincewind pomógł chłopcu usiąść. Coin patrzył nie rozumiejąc na zimny, srebrzysty piasek, na niebo, potem na dalekie Stwory, a w końcu na Rincewinda.
— Nie wiem, co robić — wyznał.
— To nic takiego. Ja też nigdy nie wiem — zapewnił Rincewind ze sztuczną wesołością. — Przez całe życie jestem kompletnie zagubiony. — Zawahał się. — O ile pamiętam, nazywa się to człowieczeństwem czy jakoś tak.
— Ale ja zawsze wiedziałem, co robić! Rincewind otworzył już usta, by poinformować, że widział tego skutki… ale zrezygnował.
— Uszy do góry — powiedział zamiast tego. — Szukaj dobrych stron. Mogło być gorzej.
Coin rozejrzał się ponownie.
— A pod jakim względem? — zapytał normalniejszym głosem.
— Ehm…
— Co to za miejsce?
— To tak jakby inny wymiar. Magia się przebiła, a my przelecieliśmy razem z nią. Tak myślę.
— A te stwory?
Popatrzyli na Stwory.
— To chyba Stwory. Próbują przedostać się przez otwór. To nie takie łatwe… Poziomy energetyczne czy coś w tym rodzaju. Pamiętam, kiedyś mieliśmy o nich wykład. Hm…
Coin skinął głową, po czym wąską bladą dłonią sięgnął do czoła Rincewinda.
— Pozwolisz… — zaczął.
Rincewind zadrżał, czując jego dotyk.
— Na co pozwolę? — zapytał. …że zajrzę do twojej głowy?
— Aargh.
Trochę tu nieporządku. Nic dziwnego, że niczego nie możesz znaleźć.
— Ergh.
Powinieneś posprzątać.
— Uugh.
— Au.
Poczucie obcej obecności zanikło. Coin zmarszczył brwi.
— Nie możemy ich przepuścić — oświadczył. — Posiadają straszliwą moc. Próbują poszerzyć przejście i mogą to uczynić. Czekają, żeby wedrzeć się do naszego świata… Już całe… — Zmarszczył czoło. — …tona?
— Eony — wyjaśnił Rincewind.
Coin otworzył drugą dłoń, dotąd zaciśniętą mocno. Pokazał Rincewindowi niewielką szarą perłę.
— Czy wiesz, co to jest? — zapytał.
— Nie. A co to jest?
— To… Nie pamiętam. Ale powinniśmy to odnieść.
— Jasne. Użyj tylko czarodzicielstwa. Roznieś te Stwory na strzępy i wracamy do domu.
— Nie. One żywią się magią. Tylko pogorszyłbym sytuację. Nie wolno mi korzystać z czarów.
— Jesteś pewien?
— Obawiam się, że twoje wspomnienia były w tej kwestii całkiem wyraźne.
— Więc co zrobimy?
— Nie wiem!
Rincewind pomyślał chwilę, a potem, z miną świadczącą o podjęciu ostatecznej decyzji, zaczął zdejmować swoją ostatnią skarpetę.
— Nie ma cegłówek — zauważył, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Musi wystarczyć piasek.
— Masz zamiar je zaatakować skarpetką z piaskiem?
— Nie. Mam zamiar przed nimi uciekać. Skarpetka z piaskiem jest na wypadek, gdyby mnie goniły.
Mieszkańcy wracali do Al Khali, gdzie zburzona wieża była już tylko dymiącym stosem gruzów. Kilka śmielszych duchów skierowało swe zainteresowanie ku ruinom w nadziei, że mógł tam ocaleć ktoś, kogo można będzie uratować, obrabować albo jedno i drugie.
Pośród kamieni dala się słyszeć następująca rozmowa:
— Coś się tu rusza pod spodem!
— Pod tym? Na dwie brody Imtala, musiałeś się przesłyszeć. Ten głaz waży chyba cetnar.
— Tutaj, bracia!
Potem rozległ się odgłos dźwigania. I znowu:
— To skrzynia!
— Jak myślisz, może to skarb?