Przez chwilę Rincewind zastanawiał się, gdzie zboczył tor jego myśli.
— O czym mówiłem?
— Uuk — podpowiedział bibliotekarz.
— A tak. — Rincewind rozpromienił się. — Oni nie mieli tych wszystkich stopni i poziomów. Wtedy żyli jeszcze czarodziciele. Wyruszali w świat, znajdowali nowe zaklęcia, mieli przygody…
Zanurzył palec w kałuży piwa i zaczął kreślić wzór na poplamionym, odrapanym blacie.
Jeden z nauczycieli Rincewinda powiedział o nim kiedyś: „nazwać jego zrozumienie magii tragicznym oznacza, że braknie nam odpowiedniego słowa, by opisać jego opanowanie praktyki”. Zawsze dziwiło to Rincewinda. Nie pojmował, dlaczego koniecznie trzeba umieć czarować, żeby być magiem. Przecież wiedział, że sam jest magiem — wiedział z absolutną pewnością. Umiejętność czarowania nie miała z tym nic wspólnego. Była tylko dodatkiem, nie określała człowieka.
— Kiedy byłem mały — westchnął tęsknie — widziałem w jednej książce obrazek maga. Stał na szczycie góry i wyciągał ręce… Fale sięgały ku niemu, wiesz, tak jak w Zatoce Ankh podczas sztormu, a dookoła świeciły błyskawice…
— Uuk?
— Nie wiem, dlaczego nie. Może miał gumowe buty — burknął Rincewind i kontynuował z rozmarzeniem: — Miał laskę i kapelusz, taki jak mój, i oczy mu lśniły, aż palców tryskały promienie… Pomyślałem, że pewnego dnia ja też tego dokonam…
— Uuk?
— Ale tylko połówkę.
— Uuk.
— Jak właściwie płacisz za to wszystko? Przecież jak tylko ktoś daje ci pieniądze, od razu je zjadasz.
— Uuk.
— Zadziwiające.
Rincewind dokończył piwny obraz. Przedstawiał naszkicowaną kreskami postać na szczycie urwiska. Nie była do niego podobna — rysunki kreślone zwietrzałym piwem nie są zbyt precyzyjne — ale miała być.
— Kimś takim chciałem zostać — rzekł. — Właśnie. Bez tego wszystkiego. Tych książek i w ogóle… Nie na tym ma polegać magia. Potrzebujemy prawdziwej magii, ot co…
Ostatnia uwaga zdobyłaby pewnie nagrodę za najbardziej błędną wypowiedź dnia, gdyby Rincewind nie dodał:
— Szkoda, że nie ma już takich na świecie.
Spelter zastukał łyżeczką o stół.
Wyglądał imponująco w ceremonialnej szacie ze zdobionym purpurą i futrem werminii[6] kapturem Szacownej Rady Proroków i żółtą szarfą maga piątego stopnia. Piąty stopień osiągnął trzy lata temu i czekał, aż któryś z sześćdziesięciu czterech magów szóstego stopnia zwolni stanowisko padając trupem. Tym niemniej byt dziś w przyjaznym nastroju. Nie tylko skończył właśnie dobry obiad, ale też miał w swoich pokojach fiolkę gwarantowanej, pozbawionej smaku trucizny, która — prawidłowo użyta — powinna zapewnić mu awans w ciągu kilku miesięcy. Przyszłość zapowiadała się jak najlepiej.
Wielki zegar pod ścianą zadrżał na krawędzi godziny dziewiątej.
Łyżeczkowy werbel nie przyniósł dostrzegalnych efektów. Spelter chwycił cynowy kufel i mocno uderzył w stół.
— Bracia! — zakrzyknął i kiwnął głową, gdy gwar ucichł z wolna. — Dziękuję. Powstańcie, proszę, i przygotujcie się do ceremonii, hm, kluczy.
Zabrzmiały śmiechy i wyraźny szmer oczekiwania. Magowie odsuwali krzesła i niepewnie stawali na nogi.
Podwójne drzwi do sali były zamknięte i zabezpieczone potrójną sztabą. Zanim zostaną otwarte, nadrektor musiał po trzykroć prosić o pozwolenie wejścia. Miało to symbolizować, że został naznaczony za zgodą wszystkich. Albo coś w tym rodzaju. Początki obyczaju ginęły w pomroce dziejów, co było nie gorszym od innych powodem, by go podtrzymywać.
Rozmowy umilkły. Zebrani magowie spoglądali na drzwi.
Rozległo się ciche stukanie.
— Idź sobie! — krzyknęli magowie. Niektórzy pokładali się ze śmiechu, poruszeni subtelnością żartu.
Spelter uniósł wielki żelazny pierścień, na którym wisiały klucze do Uniwersytetu. Nie wszystkie byty z metalu. Nie wszystkie byty widzialne. A niektóre wyglądały naprawdę dziwacznie.
— Kimże jest ten, kto stuka do naszych drzwi?
— To ja.
Było coś dziwnego w tym głosie: każdy z magów miał wrażenie, że mówiący stoi tuż za nim. Większość odruchowo obejrzała się przez ramię.
W owej chwili zdumienia i ciszy zamek w drzwiach szczęknął lekko. Patrzyli z fascynacją i grozą, jak cofają się żelazne sworznie, jak wysuwają się z gniazd ciężkie dębowe belki, zmienione przez Czas w coś twardszego niż kamień. Zawiasy rozpaliły się czerwienią, żółcią, w końcu bielą… I eksplodowały. Powoli, ze straszliwą nieuchronnością, wrota runęły do holu.
Niewysoka postać stała wśród dymu płonących zawiasów.
— Niech to licho, Virrid — mruknął jeden z magów, stojący niedaleko. — To był niezły numer.
A kiedy przybysz wszedł do jasnej sali, wszyscy mogli zobaczyć, że jednak nie jest Virridem Wayzygoosem.
Był przynajmniej o głowę niższy niż każdy z obecnych magów i miał na sobie prostą białą szatę. Był też o kilkadziesiąt lat młodszy: wyglądał na mniej więcej dziesięć. W ręku trzymał znacznie wyższą od siebie laskę.
— Zaraz, przecież on nie jest magiem…
— Gdzie ma kaptur?
— Gdzie ma kapelusz?
Obcy przeszedł wzdłuż szeregu zdziwionych magów, aż dotarł do szczytu stołu. Spelter spojrzał z góry na jego szczupłą młodą twarz obramowaną masą jasnych włosów, a przede wszystkim spojrzał w parę złocistych oczu. Wydawało się, że są rozświetlone od wewnątrz i patrzą w punkt umieszczony sześć cali za jego karkiem. Spelter odniósł wrażenie, że stoi chłopcu na drodze i że jest całkiem zbędny w obecnej sytuacji.
Przywołał całą swoją godność i wyprostował się na pełną wysokość.
— Co to ma znaczyć? — zapytał. Sam musiał przyznać, że nie było to dostatecznie stanowcze, ale nieruchomość tego promiennego spojrzenia zdawała się wymazywać z pamięci potrzebne stówa.
— Przybyłem — oznajmił obcy.
— Przybyłeś? Przybyłeś po co?
— By zająć swoje miejsce. Gdzie mam usiąść?
— Jesteś studentem? — Spelter pobladł ze złości. — Jak ci na imię, młody człowieku?
Chłopiec nie zwracał na niego uwagi. Przyjrzał się zgromadzonym.
— Kto z was jest najpotężniejszym magiem? — zapytał. — Pragnę się z nim spotkać.
Spelter skinął głową. Dwaj woźni, którzy od paru minut przesuwali się dyskretnie w stronę przybysza, stanęli mu za plecami.
— Wyprowadźcie go stąd i wyrzućcie na ulicę — polecił Spelter. Woźni, poważni i potężni mężczyźni, kiwnęli głowami. Dłońmi jak kiście bananów chwycili chłopca za chude ramiona.
— Twój ojciec dowie się o wszystkim — oznajmił surowo Spelter.
— Już wie — odparł chłopiec. Zerknął na woźnych i wzruszył ramionami.
— Co się tu dzieje?
Spelter obejrzał się. Za nim stał Skarmer Billias, przewodniczący Obrządku Srebrnej Gwiazdy. O ile Spelter był raczej chudy, to Billias tęgi, podobny do niedużego balonu na uwięzi, z jakiegoś powodu przystrojonego w szatę z błękitnego aksamitu i werminii. Obaj razem dawali średnio dwóch mężczyzn normalnych rozmiarów.
Na nieszczęście Billias należał do ludzi, którzy są dumni ze swojego stosunku do dzieci. Pochylił się tak nisko, jak tylko pozwalał mu obiad, i przysunął do chłopca swoją czerwoną, przyozdobioną bokobrodami twarz.
6
Werminiajest niewielkim, biało-czarnym krewniakiem leminga, żyjącym w zimnych regionach wokół Osi. Jej futro jest wysoko cenione, zwłaszcza przez samą werminię; samolubna bestia posunie się do wszystkiego, byle się z nim nie rozstawać.