— Jeśli kiedykolwiek… — zaczął. — To znaczy… Jesteś pierwszym… Wspaniale było… Widzisz, ja właściwie nigdy… — Zamilkł na moment, po czym zakończył: — Chciałem, żebyś to wiedział.
— Jeszcze jedno… — podjął Rincewind i puścił rękę chłopca. — A tak. Koniecznie musisz pamiętać, kim naprawdę jesteś. Nie warto polegać na innych ludziach ani przedmiotach, żeby pilnowali tego za ciebie. Zawsze coś pomylą.
— Spróbuję zapamiętać — obiecał Coin.
— To bardzo ważne — powtórzył Rincewind, na wpół do siebie. — A teraz już biegnij.
Przysunął się do Stwora. Ten akurat miał kurze łapy, ale prawie cała reszta była łaskawie ukryta pod czymś, co przypominało złożone skrzydła.
Nadeszła pora, pomyślał, na kilka ostatecznych słów. To, co teraz powie, może być kiedyś bardzo ważne. Może ludzie zapamiętają te słowa, będą je przekazywać kolejnym pokoleniom albo nawet wykuwać w granicie.
A zatem słowa bez nazbyt zawijanych liter.
— Naprawdę wolałbym, żeby mnie tu nie było — mruknął. Zważył w dłoni skarpetę, zakręcił nią raz czy dwa i walnął Stwora w to, co — miał nadzieję — było kolanem.
Stwór wydał przenikliwy dźwięk, odwrócił się gwałtownie, z trzaskiem rozłożył skrzydła, zaatakował Rincewinda swą sępią głową i ponownie oberwał skarpetą piasku.
Zatoczył się do tyłu, a Rincewind rozejrzał się gorączkowo. Zobaczył, że Coin wciąż stoi tam, gdzie go zostawił. Ku swemu przerażeniu spostrzegł, że chłopiec rusza w ich stronę, odruchowo wyciągając ręce, by uderzyć magią, która tutaj zgubi ich obu.
— Uciekaj, ty idioto! — wrzasnął, gdy Stwór odzyskał równowagę i ruszył do kontrataku. Nie wiadomo skąd przypomniał sobie słowa: — Wiesz, co spotyka niegrzecznych chłopców?
Coin zbladł, odwrócił się i pobiegł do światła. Poruszał się jak w gęstym syropie, z wysiłkiem pokonując zbocze entropii. Zniekształcona wizja wywróconego wnętrzem na wierzch świata zawisła o kilka stóp od niego, potem o cale, zafalowała niepewnie…
Macka owinęła mu się wokół kostki i powaliła na twarz. Padając wyrzucił przed siebie ręce i jedna z nich dotknęła śniegu. Natychmiast pochwyciło ją coś, co przypominało ciepłą, miękką skórzaną rękawiczkę, lecz pod tym delikatnym dotykiem krył się uchwyt twardy jak hartowana stal… Pociągnęło go naprzód, wlokąc jednocześnie to coś, co go trzymało.
Światło i ziarnista ciemność zamigotały wokół i nagle Coin ześliznął się po zasypanych śniegiem kamieniach.
Bibliotekarz puścił jego dłoń i stanął nad nim z odłamkiem ciężkiej drewnianej belki w ręku. Przez moment małpa wznosiła się na tle mroku, jej ramię, łokieć i przegub rozkładały się niczym poemat dźwigni stosowanej; potem płynny ruch, niepowstrzymany jak narodziny inteligencji, z wielką mocą przesunął je w dół. Coś chlupnęło, zaskrzeczało gniewnie, i palący ucisk na nodze Coina zniknął.
Kolumna mroku zafalowała. Dobiegały z niej zniekształcone odległością piski i głuche uderzenia.
Coin wstał z trudem i pobiegł z powrotem w ciemność, ale tym razem ramię bibliotekarza zablokowało mu drogę.
— Nie możemy go tam zostawić!
Małpa wzruszyła ramionami.
Z ciemności dobiegł kolejny trzask. A potem nastała niemal absolutna cisza.
Ale tylko niemal. Obu zdawało się, że słyszą — bardzo daleko, ale bardzo wyraźnie — cichnący w oddali odgłos biegnących stóp.
Echo tego dźwięku zabrzmiało nagle w rzeczywistym świecie. Małpa rozejrzała się, po czym gwałtownie odepchnęła Coina na bok. Coś krępego i poobijanego, z setkami małych nóżek, przemknęło przez pusty dziedziniec i nie gubiąc rytmu wskoczyło w niknącą ciemność, która zamigotała raz jeszcze i rozpłynęła się bez śladu.
W miejscu, gdzie była jeszcze przed chwilą, gęsto zawirował śnieg.
Coin wyrwał się bibliotekarzowi i wbiegł do kręgu, który już teraz okrywał się bielą. Stopy wzbity obłok drobnych płatków.
— On nie wyszedł! — zawołał.
— Uuk — potwierdził filozoficznie bibliotekarz.
— Myślałem, że wyjdzie. No wiesz, w ostatniej chwili.
— Uuk?
Coin przyjrzał się płytom bruku, jakby samą koncentracją mógł odmienić to, co widział.
— Czy on zginął?
— Uuk — odparł bibliotekarz. Zdołał przez to wyrazić, że Rincewind znajduje się w krainie, gdzie nawet takie pojęcia jak czas i przestrzeń są odrobinę niepewne, więc zapewne nie warto spekulować na temat jego stanu w konkretnym punkcie czasowym, jeśli w ogóle znajduje się on w jakimś punkcie czasowym. I że, podsumowując, może zjawić się tutaj jutro albo wręcz wczoraj. I wreszcie, jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa przetrwania, to Rincewindowi z całą pewnością się to uda.
— Aha — westchnął Coin.
Bibliotekarz odwrócił się i ruszył z powrotem do Wieży Sztuk. Chłopca ogarnęło rozpaczliwe poczucie samotności.
— Hej! — wrzasnął.
— Uuk?
— Co powinienem teraz zrobić?
— Uuk?
Machnięciem ręki Coin ogarnął całą pustynię zniszczeń wokół siebie.
— Wiesz, może mógłbym jakoś to naprawić? — spytał głosem drżącym na skraju przerażenia. — Jak myślisz, czy to dobry pomysł? Mógłbym pomóc ludziom. Na pewno chciałbyś znów stać się człowiekiem…
Rozciągnięte w wiecznym uśmiechu wargi bibliotekarza przesunęły się nieco wyżej — akurat tyle, by odsłonić zęby.
— A może i nie… — dokończył szybko Coin. — Ale mógłbym zadbać o inne sprawy.
Bibliotekarz przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym spuścił wzrok na dłoń chłopca. Coin drgnął zawstydzony i rozprostował palce.
Nim srebrzysta kulka uderzyła o ziemię, orangutan pochwycił ją zręcznie. Podniósł do oka. Powąchał, potrząsnął lekko i nasłuchiwał przez moment.
A potem zamachnął się i odrzucił jak najdalej.
— Co… — zaczął Coin i jak długi wylądował w śniegu. To bibliotekarz pchnął go mocno i nakrył własnym ciałem.
Kulka przekroczyła najwyższy punkt lotu i pomknęła w dół. Perfekcyjny tuk jej trajektorii został nagle przerwany przez powierzchnię ziemi. Zabrzmiał dźwięk jakby pękającej struny harfy, krótki gwar niezrozumiałych głosów, dmuchnął ciepły wiatr i bogowie Dysku odzyskali wolność.
Byli bardzo rozgniewani.
— Nic już nie pomożemy, prawda? — spytał Kreozot.
— Nie — potwierdziła Conena.
— Lód zwycięży, prawda? — spytał Kreozot.
— Tak — potwierdziła Conena.
— Nie — oświadczył Nijel.
Dygotał z wściekłości, czy może z zimna, i był niemal tak blady, jak grzmiące w dole lodowce. Conena westchnęła.
— A jak zamierzasz… — zaczęła.
— Wysadź mnie na ziemi, kilka minut przed nimi.
— Naprawdę nie rozumiem, jak to ma pomóc.
— Nie pytałem cię o radę — odparł spokojnie chłopiec. — Po prostu zrób, co mówię. Wysadź mnie kawałek przed nimi, żebym miał czas się rozejrzeć.
— I co chcesz znaleźć? Nijel nie odpowiedział.
— Pytałam — powtórzyła Conena — co chcesz…
— Cicho bądź!
— Nie rozumiem, dlaczego…
— Posłuchaj — rzeki Nijel z cierpliwością, którą krok tylko dzieli od zarąbywania toporem. — Lód pokryje wkrótce cały świat, tak? Wszyscy zginą, tak? To znaczy my nie, przez jakiś czas, dopóki konie nie zechcą… nie zechcą obroku albo do toalety czy czegokolwiek. Niewiele nam z tego przyjdzie. Może Kreozot zdąży napisać sonet albo coś w tym rodzaju o tym, jak nagle zrobiło się zimno. Cala historia ludzkości zostanie wymazana… W tych okolicznościach chciałbym bardzo, by było całkiem jasne, że nie życzę sobie żadnych dyskusji i czy to absolutnie zrozumiałe?