Przerwał, by nabrać tchu. Drżał jak napięta struna.
Conena zawahała się. Kilka razy otworzyła i zamknęła usta, jakby zastanawiała się jednak nad dyskusją, ale po namyśle zrezygnowała.
Znaleźli niewielką polanę w sosnowym lesie o milę czy dwie przed stadem, choć wyraźnie słyszeli huk jego przemarszu, nad drzewami widzieli kłęby pary, a ziemia dygotała jak skóra na bębnie.
Nijel przeszedł na środek polanki i kilka razy dla wprawy machnął mieczem. Pozostali przyglądali mu się w zadumie.
— Nie obraź się — szepnął Conenie Kreozot — ale pojadę już. W takich chwilach jak ta trzeźwość traci na atrakcyjności. Jestem pewien, że koniec świata lepiej będzie wyglądał przez dno kielicha. Więc jeśli ci to nie przeszkadza… Czy wierzysz w Raj, kwiecie o brzoskwiniowych policzkach?
— Nie, niejako taki.
— Hm… W takim razie zapewne już się nie zobaczymy. — Westchnął. — Co za strata. I wszystko to z powodu imperatywu. No tak… Oczywiście, gdyby w wyniku jakiegoś niewyobrażalnego zbiegu okoliczności…
— Zegnaj — przerwała mu Conena. Kreozot smętnie kiwnął głową, zawrócił konia i zniknął nad czubkami drzew.
Śnieg opadał z gałęzi wokół polany. Powietrze drżało od huku nadciągających lodowców.
Nijel podskoczył, gdy klepnęła go w ramię. Upuścił miecz.
— Co ty tu robisz? — burknął, grzebiąc nerwowo w śniegu.
— Wiesz, nie chcę się wtrącać ani nic takiego — zapewniła pokornie Conena. — Ale co właściwie planujesz?
Widziała już sunące ku nim przez las zwały śniegu i ziemi. Wśród ogłuszającego ryku czołowych lodowców słychać było rytmiczne trzaski łamanych pni. Zauważyła też zbliżające się nieuchronnie powyżej szczytów drzew — tak wysoko, że z początku wzięła je za niebo — błękitno-zielone ściany.
— Nic — odparł Nijel. — Zupełnie nic. Po prostu musimy im stawić opór i tyle. Po to tu jesteśmy.
— Przecież to niczego nie zmieni.
— Dla mnie tak. Skoro mamy zginąć, to wolę zginąć tak właśnie. Bohatersko.
— Zginąć w ten sposób to bohaterstwo? — zdziwiła się Conena.
— Takie jest moje zdanie. A w kwestii umierania liczy się tylko własna opinia.
— Aha.
Para jeleni wbiegła na polanę i zniknęła w lesie, nie zwracając uwagi na ludzi.
— Nie musisz ze mną zostawać — powiedział Nijel. — Mam ten imperatyw, rozumiesz…
Conena spojrzała na swoje dłonie.
— Chyba powinnam — rzekła. — Wiesz, pomyślałam sobie, że może gdybyśmy mieli czas lepiej się poznać…
— Pan i pani Harebut. O to ci chodzi? — spytał zuchwale. Otworzyła szeroko oczy.
— No wiesz… — zaczęła.
— A którym z nich zamierzałaś zostać?
Prowadzący lodowiec wdarł się na polanę tuż za własnymi śnieżnymi odkosami. Jego szczyt ginął w chmurach.
I dokładnie w tej samej chwili drzewa naprzeciw zakołysały się pod uderzeniem gorącego wiatru od Krawędzi. Niósł ze sobą glosy — zirytowane i kłótliwe — i przebił się przez chmury niby gorący nóż przez wodę.
Conena i Nijel padli na śnieg, który pod nimi zmienił się w cieple błoto. Coś jakby grom huknęło w górze, zabrzmiały wołania i coś, co z początku wzięli za krzyki, ale później, po namyśle, uznali za bardzo gwałtowne sprzeczki. Trwały długo, by wreszcie ucichnąć gdzieś po stronie Osi.
Ciepła woda ściekała po kurcie Nijela. Podniósł się ostrożnie i szturchnął Conenę.
Razem przebrnęli przez topniejący śnieg i błoto na szczyt wzniesienia, pokonując zwały połamanego drewna i kamieni. Rozejrzeli się.
Lodowce odstępowały pod chmurą pełną błyskawic. Za nimi teren zmieniał się w szachownicę jezior i stawów.
— My to zrobiliśmy? — spytała Conena.
— Miło by było wierzyć, że tak — odparł Nijel.
— Owszem, ale czy…
— Prawdopodobnie nie. Kto wie? Lepiej poszukajmy konia.
— Apogeum — oświadczył Wojna. — Albo coś podobnego. Jestem pewien.
Wytoczyli się z tawerny i siedzieli teraz na ławce, grzejąc się w popołudniowym słońcu. Nawet Wojna dał się przekonać i zdjął niektóre części pancerza.
— Nie wiem — mruknął Głód. — Nie wydaje mi się. Zaraza przymknął przekrwione oczy i oparł się o rozgrzany kamień.
— Myślę — powiedział — że miało to jakiś związek z końcem świata.
Wojna wyprostował się i w zadumie poskrobał podbródek. Czknął.
— Jak to? — zdziwił się. — Całego świata?
— Chyba tak.
Wojna zastanawiał się jeszcze przez chwilę.
— W takim razie odbył się bez nas — stwierdził.
Ludzie wracali do Ankh-Morpork, które nie było już miastem nagiego marmuru, ale powróciło do swej dawnej postaci, rozpostartej bezładnie i barwnie niby kałuża wymiocin przed drzwiami nocnego baru Historii.
Uniwersytet odbudowano, czy raczej sam się odbudował, albo też w jakiś niepojęty sposób nigdy nie został zburzony: każde pnącze bluszczu, każda gnijąca futryna wróciły na miejsca. Czarodziciel zaproponował, że odtworzy wszystko jak nowe: lśniące drewno, czyste mury… Jednak bibliotekarz był w tej kwestii nieugięty. Chciał, żeby wszystko było jak stare.
Magowie wracali ukradkiem wraz ze świtem, samotnie albo parami, przemykali do swoich dawnych pokojów i unikali patrzenia sobie w oczy. Usiłowali zapamiętać niedawną przeszłość, która już stawała się nierealna jak senna ułuda.
Conena i Nijel przybyli w porze śniadania i z czystej dobroci znaleźli stajnię dla konia Wojny[25]. To Conena uparła się, żeby poszukać Rincewinda na Uniwersytecie, i to ona pierwsza zobaczyła książki.
Wylatywały z Wieży Sztuk, krążyły nad budynkami Uniwersytetu i nurkowały do drzwi wskrzeszonej Biblioteki. Jeden czy dwa bardziej swawolne grimoire’y goniły wróble albo krążyły nad rynkiem jak jastrzębie.
Bibliotekarz opierał się o framugę i z dobroduszną miną obserwował swoich podopiecznych. Poruszył brwiami na widok Coneny — nigdy jeszcze nie zbliżył się tak bardzo do konwencjonalnego powitania.
— Czy jest tu Rincewind? — zapytała.
— Uuk.
— Słucham?
Orangutan nie odpowiedział, ale wziął oboje za ręce i idąc między nimi niczym worek między dwoma tyczkami, poprowadził ich aż do wieży.
Wewnątrz płonęło kilka świec. Zobaczyli siedzącego na stołku Coina. Bibliotekarz postawił ich przed nim i skłonił się, niby stary sługa najstarszego rodu na świecie. Potem wyszedł.
Coin skinął im na powitanie.
— Wie, kiedy ludzie go nie rozumieją — powiedział. — Jest zadziwiający.
— Kim jesteś? — spytała Conena.
— Mam na imię Coin — odparł Coin.
— Studiujesz tutaj?
— Wiele się uczę. Tak sądzę.
Nijel spacerował wzdłuż ścian i od czasu do czasu stukał w nie na próbę. Musiał być pewnie jakiś powód, dla którego się nie przewracały, lecz jeśli tak, to leżał poza granicami wiedzy budowlanej.
— Szukacie Rincewinda? — domyślił się Coin. Conena zmarszczyła czoło.
— Skąd wiedziałeś?
— Mówił mi, że jacyś ludzie będą o niego pytać. Conena odprężyła się.
— Przepraszam — powiedziała. — Mieliśmy ciężkie dni. Myślałam, że to może magia albo coś takiego. Nic mu się nie stało, prawda? A właściwie, to co się tu działo? Walczył z czarodzicielem?
25
Który rozsądnie postanowił więcej nie latać. Nikt się po niego nie zgłosił, więc dożył końca swych dni w zaprzęgu pewnej starszej damy. Nie odnotowano, co począł w tej sprawie Wojna. Wydaje się pewne, że znalazł sobie innego wierzchowca.