— O tak. I zwyciężył. To było bardzo… ciekawe. Widziałem na własne oczy. Ale potem musiał odejść — rzekł Coin, jakby recytował z pamięci.
— Ot tak? — zdziwił się Nijel.
— Tak.
— Nie wierzę — oświadczyła Conena.
Pochyliła się groźnie. Kostki jej palców pobielały.
— To prawda — zapewnił Coin. — Wszystko, co mówię, jest prawdą. Musi być.
— Chcę… — zaczęła Conena.
Lecz Coin wstał, wyciągnął rękę i powiedział:
— Stop.
Zamarła. Nijel zesztywniał ze zmarszczonymi brwiami.
— Wyjdziecie stąd — powiedział Coin miłym, spokojnym głosem. — I nie będziecie zadawać więcej pytań. Będziecie całkowicie usatysfakcjonowani. Uzyskacie wszystkie odpowiedzi. Będziecie żyli długo i szczęśliwie. Zapomnicie, że słyszeliście te słowa. A teraz odejdziecie.
Odwrócili się i powoli, sztywno jak kukiełki, ruszyli do drzwi. Bibliotekarz otworzył je przed nimi, przepuścił ich i zamknął.
Potem spojrzał na Coina, który zniechęcony siadł na stołku.
— Dobrze, dobrze — mruknął. — Ale to przecież tylko maleńki czar. Nie miałem wyjścia. Sam mówiłeś, że ludzie muszą zapomnieć.
— Uuk?
— Nie mogę się powstrzymać! Za łatwo jest wszystko zmieniać! — Chłopiec ukrył twarz w dłoniach. — Wystarczy tylko pomyśleć! Nie mogę tu zostać! Czego dotknę, to psuję… To jakbym próbował spać na stosie jajek. Ten świat jest zbyt cienki! Proszę cię, powiedz, co mam robić!
Bibliotekarz obrócił się kilka razy na siedzeniu: wyraźna oznaka głębokiego namysłu.
Nie zapisano, co dokładnie powiedział, ale Coin uśmiechnął się, kiwnął głową, uścisnął bibliotekarzowi dłoń, rozłożył ręce, wzniósł je, zatoczył krąg wokół siebie i wstąpił w inny świat. Było tam jezioro, jakieś odległe góry, kilka bażantów przyglądało mu się podejrzliwie spod drzewa. Tej magii uczą się w końcu wszyscy czarodziciele.
Czarodziciele nigdy nie stają się częścią świata. Po prostu przez pewien czas noszą go na sobie.
Stojąc na murawie Coin obejrzał się jeszcze i pomachał bibliotekarzowi ręką. Małpa z aprobatą skinęła mu głową.
A potem bąbel zapadł się w siebie i ostatni czarodziciel zniknął z tego świata, odchodząc we własny.
Chociaż nie ma to wiele wspólnego z naszą historią, warto wspomnieć o pewnej ciekawostce. Jakieś pięćset mil od Ankh-Morpork niewielkie stado ptaków ostrożnie wybierało drogę wśród drzew. Miały głowy podobne do flamingów, tułowia indyków i nogi godne zapaśników sumo. Poruszały się krótkimi szarpnięciami, jakby głowy były gumkami umocowane do stóp. Należały do gatunku wyjątkowego nawet wśród fauny Dysku; mianowicie ich podstawowy sposób obrony polegał na rozśmieszeniu drapieżnika do tego stopnia, że uciekały, zanim się uspokoił.
Rincewind byłby chyba zadowolony wiedząc, że są to imperatywy.
Pod Załatanym Bębnem było pusto. Troll przykuty do drzwi siedział w cieniu i w zadumie wydłubywał kogoś spomiędzy zębów.
Kreozot śpiewał cicho pod nosem. Odkrył właśnie piwo i nie musiał za nie płacić, gdyż moneta komplementów — rzadko używana przez amantów z Ankh — zdumiewająco oddziaływała na córkę oberżysty. Była to mocna, dobroduszna dziewczyna o figurze koloru i — żeby nie zagłębiać się zbyt mocno w szczegóły — kształtu nie wypieczonego chleba. I była zaintrygowana. Nikt jeszcze nie porównywał jej piersi do wysadzanych klejnotami melonów.
— Absolutnie — zapewnił szeryf, z gracją zsuwając się z ławy. — Nie ma cienia wątpliwości.
Albo te duże i żółte, albo małe zielone, z tymi szerokimi żyłami narośli, dodał w duchu.
— A co mówiłeś o moich włosach? — spytała zachęcająco, podciągając go z powrotem i napełniając kufel.
— Och… — Szeryf zmarszczył brwi. — Jak koza stad pasąca się na zboczach góry Jakjejtam. Właśnie takie. A co do twoich uszu — dodał szybko — to żadne różowe muszle, które zdobią całowany falami piasek…
— Ale dokładnie w czym są podobne do stada kóz? — przerwała. Szeryf zawahał się. Zawsze uważał to za jeden ze swych najlepszych wersów. Teraz — po raz pierwszy — zderzył się on ze słynną dosłownością Ankh-Morpork. To dziwne, ale raczej mu zaimponowała.
— To znaczy rozmiarem, kształtem czy zapachem? — dopytywała się dziewczyna.
— Myślę — oświadczył szeryf — że fraza, o jaką mi chodziło, mówiła, że właśnie nie jak stado kos.
— Tak? — dziewczę pociągnęło do siebie dzban.
— I chyba wypiłbym jeszcze jedno — wymamrotał niewyraźnie.
— A potem… potem… — Zerknął na nią z ukosa, po czym wypalił:
— Czy jesteś krasomówczynią?
— Czym?
Oblizał zaschnięte nagle wargi.
— To znaczy, czy znasz różne opowieści — wyjąkał.
— O tak. Mnóstwo.
— Mnóstwo? — wyszeptał Kreozot. Większość jego konkubin znała tylko jedną starą historię, czasem dwie.
— Setki. A co, chciałbyś posłuchać?
— Jak to? Teraz?
— Jeśli chcesz… Dzisiaj jest dość spokojnie. Może naprawdę umarłem, pomyślał Kreozot. Może jestem już w raju.
Ujął jej dłoń.
— Wiesz — wyznał — wieki minęły, od kiedy słyszałem jakąś dobrą opowieść. Ale nie chciałbym, żebyś robiła coś, na co nie masz ochoty.
Poklepała go po ręce. Taki mity starszy pan, pomyślała. W porównaniu do różnych takich, którzy tu zaglądają.
— Jest taka historia, którą opowiadała mi babcia. Umiem ją nawet od tyłu.
Kreozot łyknął piwa i w ciepłym nastroju spoglądał na ścianę. Setki, myślał. I niektóre umie od tyłu…
Odchrząknęła i zaczęła śpiewnym głosem, od którego puls Kreozota przyspieszył gwałtownie.
— Żył sobie raz człowiek, który miał ośmiu synów…
Patrycjusz siedział przy oknie i pisał. Umysł wypełniała wata, przynajmniej jeśli idzie o ostatni tydzień czy dwa. Wcale mu się to nie podobało.
Służący zapalił lampę, by rozproszyć mrok. Wokół niej orbitowały nieliczne wczesne, wieczorne ćmy. Patrycjusz obserwował je z uwagą. Z jakiegoś powodu czuł się niepewnie w obecności szkła, ale — gdy patrzył nieruchomo na owady — nie to najbardziej go martwiło.
Najbardziej martwił się tym, że musi zwalczać przemożną chęć łapania ich językiem.
A Szczekacz leżał na grzbiecie u stóp swego pana i warczał przez sen.
Latarnie płonęły już w całym mieście, ale kilka ostatnich promieni słońca oświetlało gargulce, pomagające sobie nawzajem w długiej wspinaczce na dach.
Bibliotekarz przyglądał się im z otwartych drzwi, czochrając się przy tym filozoficznie. Potem odwrócił się i zatrzasnął drzwi przed nocą.
W Bibliotece było ciepło. W Bibliotece zawsze było ciepło, ponieważ rozproszona magia, wywołująca słabą poświatę, równocześnie łagodnie podgrzewała powietrze.
Bibliotekarz z aprobatą spojrzał na swych podopiecznych, zrobił ostatni obchód między zaspanymi półkami, potem wciągnął koc pod biurko, zjadł banana na dobranoc i zasnął.
Cisza stopniowo opanowywała Bibliotekę. Cisza dryfowała wokół resztek kapelusza, pogniecionego, wystrzępionego i przypalonego na brzegach, który z pewnym ceremoniałem umieszczono w ściennej niszy. Choćby mag odszedł nie wiedzieć jak daleko, zawsze wróci po swój kapelusz.
Cisza wypełniła Uniwersytet tak jak powietrze wypełnia naczynie. Noc rozlała się po Dysku jak śliwkowe powidła albo może jeżynowa konfitura.