— O co chodzi, mój chłopcze? — spytał.
— To dziecko wdarło się tutaj, ponieważ, jak twierdzi, chce spotkać potężnego maga — wyjaśnił z dezaprobatą Spelter.
Spelter nie znosił dzieci i może właśnie dlatego uważały go za fascynujące zjawisko. W tej chwili nie pozwalał sobie na myślenie o drzwiach. I udawało mu się.
— Nie widzę w tym nic zdrożnego — stwierdził Billias. — Każdy chłopak, który nie jest ofermą, pragnie zostać magiem. Ja sam chciałem zostać magiem jako chłopiec. Mam rację, chłopcze?
— Czy jesteś mocny? — zapytał chłopiec.
— Słucham?
— Pytałem, czy jesteś mocny. Jak bardzo jesteś potężny?
— Potężny? — powtórzył Billias. Wyprostował się, przesunął palcami po swojej szarfie maga ósmego stopnia i mrugnął do Speltera. — Dość potężny. Całkiem potężny jak na maga.
— To dobrze. Wyzywam cię. Pokaż mi swój najlepszy czar. A kiedy cię pokonam, wtedy ja zostanę nadrektorem.
— Ty bezczelny… — zaczął Spelter, lecz jego słowa zagłuszył chóralny wybuch śmiechu.
Billias poklepał się po kolanach, a przynajmniej tak blisko nich, jak potrafił sięgnąć.
— Zatem: pojedynek? — stwierdził. — Odważny jesteś.
— Pojedynki są zakazane, jak doskonale wiesz — przypomniał Spelter. — Zresztą to przecież śmieszne! Nie wiem, kto załatwił dla ciebie te drzwi, ale nie mam zamiaru spokojnie patrzeć, jak marnujemy czas…
— Spokojnie — wtrącił Billias. — Jak ci na imię, chłopcze?
— Coin.
— Coin, proszę pana — warknął Spelter.
— A więc, mój Coinie, chcesz zobaczyć, do czego jestem zdolny?
— Tak.
— Tak, proszę pana — powtórzył Spelter. Coin spojrzał na niego nieruchomo, wzrokiem starym jak Czas, wzrokiem, który wygrzewa się na kamieniach na wulkanicznych wyspach i nigdy się nie nudzi. Spelter poczuł, że zasycha mu w ustach.
Billias wzniósł ramiona i uciszył zebranych. Potem, teatralnym gestem, podwinął lewy rękaw i wyciągnął rękę.
Magowie przyglądali mu się z zaciekawieniem. Ci z ósmego poziomu byli już powyżej zwykłego czarowania. W zasadzie większość czasu poświęcali na kontemplację — zwykle najbliższego posiłku — i nie zwracali na siebie uwagi ambitnych magów siódmego stopnia. Ten pokaz powinien być wart oglądania.
Billias uśmiechnął się do chłopca, który odpowiedział spojrzeniem skupionym w punkcie o kilka cali za karkiem starego maga.
Nieco zdenerwowany Billias zgiął i rozprostował palce. Nagle wszystko to przestało być zabawą. Poczuł przemożną chęć zaimponowania przybyszowi. I natychmiast uczucie to przesłoniła fala irytacji na własną głupotę, że pozwolił się zdenerwować.
— Pokażę ci… — zaczął i nabrał tchu. — Pokażę ci Cudowny Ogród Maligreego.
Wśród zebranych rozszedł się szmer. W historii Uniwersytetu tylko czterech magów zdołało uzyskać pełny Ogród. Większość potrafiła stworzyć drzewa i kwiaty, kilku udały się ptaki. Nie było to najpotężniejsze zaklęcie, nie zdołałoby przesunąć góry, ale uzyskanie drobnych szczegółów wbudowanych w złożone sylaby Maligreego wymagało wyjątkowego kunsztu.
— Zauważ — powiedział Billias. — Niczego nie mam w rękawie. Jego wargi poruszyły się. Ręce zatańczyły w powietrzu. Kałuża złocistych iskier zaskwierczała w otwartej dłoni, wygięła się, uformowała ledwie widoczną sferę, z wolna wypełniającą się szczegółami…
Legenda głosiła, że Maligree, ostatni z prawdziwych czarodzicieli, stworzył Ogród jako niewielkie, pozaczasowe, osobiste uniwersum, gdzie mógł w spokoju zapalić i pomyśleć, nie dbając o troski tego świata. Co samo w sobie było zagadką, gdyż żaden mag nie mógł pojąć, skąd miałyby się brać troski u istoty tak potężnej jak czarodziciel. Jakiekolwiek były powody, Maligree coraz dalej i dalej zagłębiał się w swój świat, aż pewnego dnia zamknął za sobą przejście.
Ogród stał się błyszczącą kulą w dłoni Billiasa. Najbliżsi magowie z podziwem wyciągali szyje i zaglądali mu przez ramię. Widzieli dwustopową sferę, a w niej delikatny, kwietny pejzaż; w pobliżu leżało jezioro — kompletne, co do zmarszczki; fioletowe góry wyrastały za interesującym z wyglądu lasem. Maleńkie ptaki wielkości pszczół przelatywały z drzewa na drzewo, a para skubiących trawę saren, nie większych od myszy, podniosła głowy i spojrzała na Coina.
Ten zaczepnie powiedział:
— Całkiem nieźle. Daj mi to.
Wziął niematerialny glob z rąk maga i uniósł go w górę.
— Dlaczego nie jest większy? — zapytał. Billias otarł czoło koronkową chusteczką.
— No cóż… — odparł słabym głosem, tak zdumiony tonem Coina, że nawet nie poczuł urazy. — Od dawnych dni efektywność zaklęcia nieco…
Coin przez chwilę stał nieruchomo, przechylając głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Potem wyszeptał kilka sylab i pogładził powierzchnię kuli.
Zaczęła rosnąć. W jednej chwili była tylko zabawką w rękach chłopca, a w następnej…
…magowie stali w bujnej trawie, na cienistej łące opadającej do brzegu jeziora. Od gór dmuchał lekki wietrzyk, pachnący tymiankiem i sianem. Niebo miało barwę ciemnego błękitu, w zenicie przechodzącego w fiolet.
Sarny spoglądały podejrzliwie na nowo przybyłych ze swego pastwiska pod drzewami.
Zaszokowany Spelter opuścił głowę. Paw ciągnął go za sznurówki.
— … — zaczął mag i urwał.
Coin wciąż trzymał w ręku sferę. Wewnątrz, zniekształcony, jakby oglądany przez obiektyw „rybie oko” albo przez dno butelki, znajdował się Główny Hol Niewidocznego Uniwersytetu.
Chłopiec rozejrzał się, popatrzył na drzewa, mrużąc oczy zerknął na dalekie, okryte śniegiem góry, i skinął głową zdumionym magom.
— Całkiem ładnie — stwierdził. — Chętnie przyjdę tu znowu. Poruszył rękami w złożonym geście, jakby w niewytłumaczalny sposób odwracał je wnętrzem na wierzch.
Magowie znowu znaleźli się w holu, a chłopiec trzymał w dłoni malejący Ogród. Wśród ciężkiego, zdumionego milczenia włożył go z powrotem do rąk Billiasa.
— Bardzo ciekawe — rzekł. — A teraz ja wam pokażę magię. Wybuchło pandemonium, jak często się zdarza przy takich okazjach. A pośrodku stał Coin, zupełnie spokojny, otoczony rosnącą chmurą tłustego dymu.
Ignorując zamieszanie, Spelter schylił się powoli i z najwyższą ostrożnością podniósł z posadzki pawie pióro. Przesunął nim w zamyśleniu po wargach, spoglądając na drzwi, na chłopca, na pusty fotel nadrektora… Wąskie usta rozciągnęły mu się w uśmiechu.
Godzinę później, kiedy grom przetoczył się po czystym niebie nad miastem, kiedy Rincewind zaczynał cicho śpiewać i zapominał o karaluchach, kiedy samotny materac wędrował ulicami, Spelter zamknął drzwi gabinetu nadrektora i stanął przed kolegami-magami.
Było ich sześciu i wszyscy wyraźnie zatroskani. Tak bardzo, jak zauważył Spelter, że słuchali jego: maga zaledwie piątego stopnia.
— Poszedł do łóżka — oznajmił. — A przedtem napił się gorącego mleka.
— Mleka? — powtórzył jeden z magów znużonym i zalęknionym etosem.
— Jest za młody na alkohol — wyjaśnił kwestor.
— A tak… Zapomniałem.
— Widzieliście, co zrobił z drzwiami? — zapytał siedzący naprzeciw mag o pustym spojrzeniu.
— Widziałem, co zrobił z Billiasem.
— A co zrobił z Billiasem?
— Nie chcę tego wiedzieć!
— Bracia, bracia — zawołał uspokajającym tonem Spelter. Przyjrzał się ich zatroskanym twarzom i pomyślał: zbyt częste bankiety. Zbyt wiele wieczorów spędzonych na oczekiwaniu, aż służący poda herbatę. Zbyt wiele godzin w dusznych pokojach, godzin poświęconych czytaniu książek spisanych przez ludzi umarłych. Zbyt wiele złotego brokatu i śmiesznych ceremonii. Zbyt wiele tłuszczu. Cały Uniwersytet czekał tylko na solidne pchnięcie… Albo pociągnięcie…