Выбрать главу

— Zastanawiam się, czy istotnie mamy do czynienia z, hm, problemem — rzekł.

Gravie Derment z Mędrców Nieznanego Cienia uderzył pięścią w stół.

— Na bogów, człowieku! — wykrzyknął. — Jakiś dzieciak przychodzi do nas nie wiadomo skąd, pokonuje dwóch najlepszych na Uniwersytecie, zasiada w fotelu nadrektora, a ty się zastanawiasz, czy mamy problem? Ten chłopak to naturalny talent! Po tym, cośmy dzisiaj widzieli, nie wierzę, żeby znalazł się na Dysku mag, który mógłby z nim walczyć!

— A dlaczego mamy z nim walczyć? — zapytał Spelter rozsądnie.

— Bo jest potężniejszy od nas!

— Tak?

Wobec głosu Speltera, szklana szyba wyglądałaby jak zaorane pole, a miód smakował jak żwir.

— To logiczne…

Gravie zawahał się. Spelter obdarzył go zachęcającym uśmiechem.

— Ehem…

Chrząkającym okazał się Marmaric Carding, przywódca Sztukmistrzów. Złożył dłonie i nad czubkami upierścienionych palców spojrzał surowo na Speltera. Kwestor żywił do niego głęboką antypatię. Miał też poważne wątpliwości co do jego inteligencji: podejrzewał, że może być wysoka, że za tym porysowanym siatką żył tłustym obliczem kryje się umysł pełen wypolerowanych zębatych kółek, wirujących w szaleńczym tempie.

— Nie wydaje się przesadnie chętny do używania tej mocy — zauważył Carding.

— A Billias i Virrid?

— Dziecinne dąsy.

Magowie spoglądali to na niego, to na kwestora. Wyczuwali, że dzieje się coś ważnego, jednak nie bardzo wiedzieli co.

Powód, dla którego magowie nie władali Dyskiem, był całkiem prosty: wystarczy wręczyć dwóm magom kawałek liny, a natychmiast zaczną ciągnąć w przeciwne strony. Coś w genach, czy może jakiś element szkolenia, budził w nich taki stosunek do owocnej współpracy, że stary słoń-samotnik ze śmiertelnie bolącym kłem przypominałby przy nich mrówkę-robotnicę.

Spelter rozłożył ręce.

— Bracia — zaczął znowu. — Czy nie pojmujecie, z czym mamy do czynienia? Oto uzdolniony młodzian, być może dorastający w odosobnieniu gdzieś na pozbawionej edukacji, hm, prowincji. Czując w głębi serca prastary zew magii, wyruszył w drogę przez groźne okolice, pokonując któż wie jakie niebezpieczeństwa, aż wreszcie dotarł do celu, samotny i zalękniony, szukając jedynie oparcia i pomocy od nas, jego wychowawców. Czekając, byśmy ukształtowali i pokierowali jego talentem. Jakież mamy prawo, by go odepchnąć, wypędzić w mroźną zamieć i zimowe wichry, wzgardzić jego…

Orację przerwał Gravie, głośno wycierając nos.

— Nie ma zimy — stwierdził chłodno któryś z magów. — A noc jest całkiem ciepła.

— Na zdradziecko zmienną wiosenną aurę — warknął Spelter. — I niech przeklęty będzie ten, kto w takiej chwili nie zdoła…

— Już prawie lato.

Carding w zamyśleniu potarł czubek nosa.

— Chłopiec ma laskę — przypomniał. — Kto mu ją dał? Pytałeś?

— Nie — odparł Spelter, wciąż wściekły na tego znawcę kalendarza, który mu przerwał.

Carding spojrzał na swoje paznokcie w sposób — według Speltera — bardzo znaczący.

— No cóż, problem, choćby i poważny, z pewnością może zaczekać do rana — rzekł głosem, według Speltera, ostentacyjnie znudzonym.

— Na bogów, przecież on rozniósł Billiasa! — zawołał Gravie. — A w pokoju Virrida zostały podobno tylko sadze!

— Byli chyba nierozsądni — odparł gładko Carding. — Jestem przekonany, mój drogi bracie, że w sprawach Sztuki nie pokonałby cię jakiś młodzik.

Gravie zawahał się.

— No więc, tego… Nie, oczywiście, że nie. — Zerknął na niewinny uśmiech Cardinga i zakaszlał głośno. — Z całą pewnością nie. Billias zachował się głupio. Jednak rozsądna przezorność nie zaszkodzi…

— Wszyscy zatem bądźmy ostrożni rankiem — zakończył uprzejmie Carding. — Bracia, zamknijmy tę naradę. Chłopiec śpi i w tym przynajmniej wskazuje nam właściwą drogę. W świetle dnia wszystko wygląda lepiej.

— Widziałem już rzeczy, które wcale nie wyglądały lepiej — burknął Gravie. Nie ufał Młodości. Uważał, że nie prowadzi do niczego dobrego.

Najstarsi magowie rzędem wyszli na korytarz i wrócili do Głównego Holu, gdzie bankiet dotarł już do dziewiątego dania i właśnie nabierał tempa. Trzeba czegoś więcej niż odrobiny czarów i kogoś zmienionego w kłąb dymu, żeby zniechęcić maga do jedzenia.

Z jakichś sobie tylko znanych powodów Spelter i Carding zostali najdłużej. Siedzieli naprzeciw siebie przy długim stole i patrzyli na siebie jak koty. Koty potrafią siedzieć po dwóch stronach alejki i obserwować się godzinami; przy takich myślowych manewrach nawet arcymistrz szachów wydałby się człowiekiem impulsywnym. Jednak koty nie dorównują magom. Żaden z nich nie miał zamiaru się ruszyć, dopóki nie przeanalizuje w myślach całej zbliżającej się rozmowy, żeby sprawdzić, czy nie zdoła uzyskać przynajmniej jednego ruchu wyprzedzenia.

Spelter osłabł pierwszy.

— Wszyscy magowie są braćmi — rzekł. — Powinniśmy sobie ufać. Mam informację.

— Wiem — odparł Carding. — Domyślasz się, kim jest chłopiec. Wargi Speltera poruszały się bezgłośnie, kiedy usiłował przewidzieć następne zdania rozmowy.

— Nie możesz być tego pewien — stwierdził po chwili.

— Mój drogi Spelterze, rumienisz się, kiedy mimowolnie powiesz prawdę.

— Nie zarumieniłem się!

— Otóż właśnie.

— No dobrze — ustąpił Spelter. — Ale ty sądzisz, że wiesz jeszcze o czymś.

Tęgi mag wzruszył ramionami.

— To zaledwie sugestia domysłu — wyznał. — Ale dlaczego miałbym się sprzymierzyć… — Smakował językiem obce słowo. — Sprzymierzyć z tobą, magiem ledwie piątego stopnia? Łatwiej uzyskam tę informację, rozkładając twój żywy mózg. Nie chcę cię urazić, rozumiesz chyba. Szukam jedynie wiedzy.

W ciągu następnych kilku sekund wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, by mógł je pojąć ktoś nie będący magiem. Ich przebieg w przybliżeniu był taki:

Pod osłoną blatu Spelter kreślił w powietrzu znaki Akceleratora Megrima. Teraz wymruczał pod nosem jedną sylabę i odpalił Zaklęcie nad stołem. Przemknęło, zostawiając dymiący ślad na politurze, by mniej więcej w połowie drogi zderzyć się ze srebrnymi żmijami Potężnego Deszczu Węży Brata Milczka, spływającymi z palców Cardinga.

Dwa zaklęcia uderzyły o siebie, zmieniły się w kulę zielonego płomienia i eksplodowały, wypełniając pokój drobnymi żółtymi kryształkami.

Magowie wymienili spojrzenia: długie i powolne, z rodzaju tych, w jakich można by piec kasztany.

Szczerze mówiąc, Carding był zaskoczony. A nie powinien. Magowie ósmego stopnia rzadko są wyzywani na próbę magicznej mocy. W teorii istnieje tylko siedmiu innych magów o równej potędze, a każdy słabszy mag jest z definicji… no, słabszy. To daje im poczucie pewności siebie. A Spelter był na poziomie piątym.

Życie na szczycie jest twarde, jeszcze twardsze jest pewnie na samym dole, ale w połowie drogi jest tak twarde, że można by z niego kuć podkowy. Przez ten czas wszyscy słabeusze, lenie, głupcy czy zwyczajni pechowcy zostali usunięci, pole jest oczyszczone i każdy z magów walczy sam, ze wszystkich stron otoczony przez śmiertelnych wrogów. Poniżej tkwią ambitne czwórki, czekające tylko, żeby odsunąć go z drogi. Powyżej zarozumiałe szóstki, z satysfakcją duszące wszelkie ambicje. I — oczywiście — wokół czają się koledzy-piątki, szukający okazji, żeby ograniczyć trochę konkurencję. Ani przez chwilę nie ma spokoju. Magowie piątego stopnia są chytrzy i twardzi, mają błyskawiczny refleks, oczy wąskie i zmrużone od wpatrywania się w przysłowiową ostatnią milę, za którą czeka najwyższa z nagród: kapelusz nadrektora.