— Nie wiem — powiedział Chris. Nie chciał jednak, by odebrała to jako objaw dezaprobaty, więc dodał: — Nie mam zamiaru krytykować konwentu. Wcale nie musisz bronić swojego sposobu życia. On nie potrzebuje obrony.
Robin znowu wzruszyła ramionami.
— Trochę chyba potrzebuje, bo inaczej nie reagowałabym tak gwałtownie. Nie przejmuję się tym tak bardzo. Z początku będzie mi trudno nic nie mówić o pewnych rzeczach, których się dowiedziałem, ale taka praktyka przyda mi się w przypadku spraw, o których absolutnie nie wolno mi mówić.
Jakiś czas siedzieli obok siebie w milczeniu, każde pochłonięte własnymi myślami. Chris rozmyślał o tym, co jego zdaniem omal nie zaszło między nimi — czy raczej o tej możliwości, która się nagle otwarła. Była jednak zbyt niewielka, by pozwalać sobie na jakiekolwiek spekulacje. Darzył tę zapalczywą dziewczynę wielkim szacunkiem i ogromną sympatią. Teraz była trochę osowiała, ale bynajmniej nie przybita, a jego przywiązanie nie uległo osłabieniu.
Przyszła mu do głowy pewna myśl i postanowił spróbować.
— Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tak bardzo powrotem do społeczności — powiedział.
— Co to znaczy?
— Twój nowy palec. Przez wyhodowanie nowego zyskałaś mnóstwo labry.
Patrzyła przez chwilę na swoją dłoń, a potem uśmiechnęła się złośliwie.
— Wiesz, chyba masz rację.
Podszedł do okna i popatrzył w dół, gdzie obok wejścia na schody cierpliwie czekała Valiha.
— Kiedy odlatuje twój statek?
Chris uśmiechnął się, kiedy spojrzała na zegarek. On też nosił zegarek. Obydwoje cały czas musieli wiedzieć, która jest godzina.
— Za deka… za dziesięć godzin.
— Valiha przygotowała jedzenie na piknik. Zna jedno przyjemne, chłodne miejsce nad rzeką. I tak mieliśmy cię zaprosić, ale to może być przyjęcie pożegnalne. Przyjdziesz?
Uśmiechnęła się.
— Z chęcią. Tylko najpierw to wszystko spakuję.
Pomógł jej i wkrótce na podłodze stanęły rzędem trzy wypchane torby. Robin podniosła dwie i usiłowała wziąć jeszcze trzecią.
— Czy mogę ci pomóc?
— Nie, poradzę… co ja mówię? Ja wezmę te dwie, a ty schwyć trzecią. Możemy zlecić w recepcji, by odesłali je na statek.
Wyszedł razem z nią i pomógł nadać bagaż. Potem przyłączyli się do Valihy i Serpenta. Cała ich czwórka wyruszyła spacerowym krokiem spod drzewa Titantown w stronę tytanicznego łuku hyperiońskiego okna Gai. Dzień był upalny, ale od Okeanosa wiała lekka bryza, zapowiadając chłodniejszą pogodę. W powietrzu unosiła się mgiełka napływająca z odległego zakątka płaskowyżu, w którym siły powietrzne Cirocco odnalazły stworzenie wytwarzające paliwo i wspomagające rakiety. Pożar trwał przez pół kiloobrotu.
Mimo to powietrze było pachnące, wypełnione wonią nadchodzących żniw i wolne od wszelkiej groźby. Wędrowali pokrytą kurzem ścieżką wijącą się wśród łagodnych wzgórz. Z obu stron, niczym ramiona troskliwej matki, unosiły się ku niebu potężne krzywizny Gai.
Rozłożyli koc nad brzegiem Ophionu. Zaczęli jeść. Chris wpatrywał się w rzekę, zastanawiając się, ile wody przepłynęło już w tym miejscu i ile jeszcze przepłynie, zanim Gaja osiągnie kres swego długiego życia. Kiedy tytanie zaczęły śpiewać, przyłączył się do nich bez żadnych zahamowań. Po jakimś czasie zawtórowała im nawet Robin. Śmiali się, pili, trochę płakali i śpiewali, aż nadszedł czas, by wracać.
EPILOG
Semper fidelis
Koło wciąż się obracało i Gaja wciąż była samotna. Terrański statek śmierci pozostawał wciąż tam, gdzie zawsze: ukryty głęboko w studni grawitacji Saturna. Załoga zmieniała się co roku, ratując swych poprzedników od zanudzenia się na śmierć. Co dziesięć lat dokonywano przeglądu znajdującej się na pokładzie broni nuklearnej i wymieniano wadliwie działające elementy.
Nie była to czcza pogróżka, ale Gaja niezmiennie ja ignorowała. Statek nigdy jej nie zaatakował, bo nie miał po temu żadnych powodów. Gaja była całkowicie bezpieczna dopóty, dopóki Ziemia jej potrzebowała, dbała więc o to, by ten stan się nie zmieniał. Było polityczną niemożliwością podejmowanie jakichkolwiek prób zwalczania jej czy to pod rządami dyktatur, czy demokracji ziemskich. Gdyby sprawa prób dotarła do wiadomości mieszkańców Ziemi, wywołałaby oczywiście chwilowy niepokój, ale raczej niewielki. Gaja miała w zanadrzu wiele prezentów. System zabezpieczający zbudowała dla własnej rozrywki — bawiło ją, że pielgrzymi przybywają nie spodziewając się niczego.
Miarą jej pewności siebie był fakt, że niebezpieczeństwo, jakiego mogła się obawiać ze strony Ziemi oceniała nieco niżej od niebezpieczeństwa, które jej groziło ze strony zdradzieckiej Czarodziejki, a i ono było tak niewielkie, że trudno było je w ogóle brać pod uwagę. Gaja była jednak istotą ostrożną. Wysoko w piaście jej myśli wirowały szybciej niż światło w krystalicznej matrycy przestrzeni, której możliwości istnienia zaprzeczały dekrety ludzkiej fizyki. W matrycy ziały wielkie otwory, jak dziury w popsutych zębach, ale pomimo postępującego rozkładu jej umysł wciąż przyćmiewał swą mocą wszystkie ludzkie komputery razem wzięte.
Uzyskała spodziewaną odpowiedź. Cirocco rzeczywiście nie stanowiła żadnego zagrożenia.
Płaskowyże na Gai były czymś zupełnie wyjątkowym. Chociaż każdy ich kilometr był połączony z jakimś regionalnym mózgiem, kontrola jaką można było nad nimi sprawować z dalekich centrów władzy była całkowicie nieznacząca. W pewnym sensie stanowiły terytoria neutralne.
W strefie mroku dzielącej Reę od Hyperiona, na prawie niedosiężnych szczytach płaskowyżów, straż u wejścia do jaskini pełniła samotna tytania. W okolicy pieniły się miliardy krzaków kokainy. Strażniczka usłyszała wołanie i weszła do środka.
Cirocco Jones, do niedawna Czarodziejka Gai, teraz nazywana Demonem, obudziła się zlana zimnym potem. Była naga, a przez naciągniętą skórę prześwitywały żebra. Miała głęboko zapadnięte oczy. Piszczałka podszedł do niej i przytrzymywał tak długo, aż drgawki ustały. Odkryła zapas alkoholu wkrótce po wylądowaniu w Hyperionie, mimo iż Sklep z Melodiami został doszczętnie zrujnowany przez najbardziej osobliwe zjawisko, jakie kiedykolwiek oglądano na Gai: deszcz katedr. Piszczałka znalazł ją i sprowadził do jaskini.
Przytrzymywał jej głowę i przyłożył do ust kubek z wodą. Kiedy zaczęła kaszleć, ułożył ją z powrotem na posłaniu.
Wkrótce otworzyła oczy. Po raz pierwszy od wielu dni usiadła o własnych siłach. Piszczałka spojrzał jej w oczy, dostrzegł ogień, którego tak dawno już w nich nie było i przepełniła go radość.
Gaja wkrótce usłyszy o Demonie.