Aglaja tkwiła w niej niczym trzykilometrowe, purpurowe winogrono, usadowiona w zwężającej się gardzieli kanionu, z dolną częścią pogrążoną w wodzie i z drugim końcem sięgającym daleko, aż na leżący 700 metrów wyżej płaskowyż. Tak jak i jej siostry, Talia i Eufrozyna, Aglaja była jednokomórkowym organizmem o mózgu wielkości piąstki małego dziecka. Przez trzy miliony lat siostry filtrowały wody Ophionu, podnosząc ich poziom ponad Szczyt Zachodniej Rei. Odżywiały się szczątkami, które nieustannie wpływały do ich olbrzymich trzewi. Były dostatecznie wielkie, by strawić wszystko, co zamieszkiwało Gaję, z wyjątkiem ogromnych drzew, które — będąc częścią żywej tkanki Gai — nie mogły być wyrwane.
Była to jednak zamierzchła przeszłość. Teraz wszystko mogło się zdarzyć i faktycznie się zdarzało. Dlatego właśnie — pomyślała Gaby — problemy w skali całej Gai wymagały rozwiązań, które mogła znaleźć tylko maleńka kobieta.
Faza poboru była już zakończona. Aglaja była maksymalnie napęczniała. Za kilka minut zawór zacznie się zamykać, tak jakby Aglaja wstrzymywała dech w oczekiwaniu na godzinną erupcję. W złotym blasku zmierzchu zapadła kompletna cisza; dziesiątki oczu w oczekiwaniu zwróciły się ku Gaby.
Przyklęknęła na jedno kolano i popatrzyła ponad krawędzią. Wydawało się, że wszystko, co trzeba, zostało zrobione. Decyzja o momencie, w którym zacznie działać, była dla niej trudnym wyborem. Z jednej strony zamykający się zawór mógł sprawić, że drzewo jeszcze mocniej się zakleszczy w fazie poboru. Z drugiej zaś woda, którą pochłonęła Aglaja, może teraz ruszyć z całą mocą, która pomoże obluzować przeszkodę. Sama natomiast operacja wcale nie była czymś subtelnym. Gaby miała zamiar szarpnąć drzewem najsilniej jak tylko zdoła, licząc, że przyniesie to jakiś efekt.
Jej załoga czekała na sygnał. Podniosła się, zamachała nad głową czerwoną flagą i opuściła ją gwałtownie.
Z północnego i południowego brzegu kanionu odezwały się piszczałki tytanii. Gaby odwróciła się i zręcznie wdrapała po dziesięciometrowej ścianie skalnej, spod której kierowała początkiem akcji. Wskoczyła na grzbiet Psałterium, szefa całej ekpiy tytanii. Centaur wcisnął swój mosiężny róg do torby i puścił się galopem ścieżką, która zakosami zbiegała ku radiostacji. Gaby jechała na stojąco, z nogami na wysokości kłębu, trzymając się ramion rumaka. Szczególny sposób biegania przyjęty przez wszystkie tytanie, z ludzkim tułowiem pochylonym do przodu i ramionami wychylonymi do tyłu, na podobieństwo dziecka udającego samolot, zapewniał jej ochronę w trakcie jazdy. Gdyby się ześlizgnęła, mogła chwycić się tych „skrzydeł”, od dawna jednak obywała się bez tego.
Dojechali do stacji, kiedy dawał się już wyczuć pęd fazy poboru. Stali z dziesięć metrów ponad lustrem wody, a zablokowany zawór zasilający znajdował się o pół kilometra w górę kanionu. Kiedy strumień wody spowodował, że nowe jezioro zaczęło bulgotać niczym wrzątek, a poziom wody zaczął się podnosić, tytanie zaczęły nerwowo wierzgać.
Hałas ciągle się wzmagał, tym razem z jakimś nowym tonem, który zaczął przeważać. Na górnej części płaskowyżu Aglai, na wysokości Dolnych Mgieł, gdzie zawór wylotowy normalnie powinien rozpylać strumień wody tryskający na setki metrów w górę, wydobywał się tylko gaz. Suchy zawór wydawał dźwięk, który przypominał Gaby pompatyczne tony kontrabasu.
— Gaja — mruknęła. — Bogini, która pierdzi.
— Co powiedziałaś? — zaśpiewał Psałterium.
— Nic. Masz kontakt z bombą, Mondoro?
Tytania odpowiedzialna za sugestię radiową podniosła wzrok i kiwnęła głową.
— Czy mam jej powiedzieć, żeby to rozwaliła, mój przywódco? — zaśpiewała Mondoro.
— Jeszcze nie. I przestań mnie tak nazywać. „Szefie” wystarczy w zupełności. — Gaby spojrzała ponad wodę, tam gdzie w oddali wynurzały się trzy kable. Powiodła wzdłuż nich wzrokiem, szukając postrzępionych miejsc, które mogłyby być zapowiedzią groźniejszej awarii, a potem przyjrzała się unoszącej się w górze flotylli. Mimo że upłynęło już tyle lat, widok wciąż napawał ją grozą.
W ciągu kilku dni zdołała wezwać tylko trzy największe miękkoloty. Nazywała je Pancernikiem, Bufonem i Pionierem. Każdy miał ponad tysiąc metrów długości; wszystkie były od dawna zaprzyjaźnione z Gaby. Zresztą zgłosiły się do pomocy właśnie wiedzione czystym uczuciem. Większe sterówce bardzo rzadko żeglowały w grupach, przedkładając raczej asystę siedmiu czy ośmiu „mikrusów” swojego gatunku.
Teraz jednak trzy olbrzymie miękkoloty łączył rodzaj gigantycznej uprzęży niczym fantastyczną trójkę. Był to na Gai widok raczej rzadki. Ich przejrzysta część ogonowa, tak wielka, że z powodzeniem można byłoby na niej rozegrać mecz piłkarski, rozgarniała powietrze z dostojeństwem mastodonta. Ich przypominające cygaro korpusy, opalizujące błękitem niczym masa perłowa, obijały się o siebie, pocierały i trzeszczały jak pęk karnawałowych balonów.
Mondoro podniosła do góry kciuk.
— Wal — powiedziała Gaby.
Mondoro pochyliła się nad strąkiem wielkości kantalupy, tkwiącym w gąszczu pnączy i gałęzi ułożonych pomiędzy jej przednimi kolanami.
Powiedziała półgłosem coś niezrozumiałego, a Gaby z napięciem i oczekiwaniem odwróciła się w kierunku Aglai.
Po chwili Mondoro zakaszlała przepraszająco, a Gaby przyjrzała się jej ze zmarszczonymi brwiami.
— Jest na nas zła, że tak długo trzymaliśmy ją w ciemności — zaśpiewała Mondoro.
Gaby zagwizdała bezdźwięcznie i tupnęła nogą. Jakżeby chciała mieć tu zwykły nadajnik.
— Zaśpiewaj jej więc o świetle — zaśpiewała Gaby. — Ty jesteś od przekonywania, podobno wiesz, jak się obchodzić z tymi stworzeniami.
— Być może hymn ognia… — pomyślała głośno tytania.
— Jest mi dokładnie wszystko jedno, co zaśpiewasz — krzyknęła Gaby po angielsku. — Po prostu zrób coś, żeby ten przeklęty stwór wybuchnął. — Odwróciła się, nie mogąc pohamować wściekłości.
Bomba była umocowana do pnia drzewa blokującego zawór. Umieściły ją tam anioły, które w fazie poboru wleciały do pompy, szybując niebezpiecznie nisko ponad wzburzoną masą wody. Gaby żałowała, że nie mogła im dać normalnego przenośnego ładunku, który można by zamocować na plecach. Zamiast tego posłała urządzenie zbudowane z tutejszych owoców i warzyw. Sam materiał wybuchowy był pękiem wrażliwych korzeni azotowych. Detonatorem była iskrząca roślina połączona z inną, pokrytą korą magnezową i przywiązaną do urządzenia sterującego, otrzymanego po żmudnym zeskrobaniu substancji roślinnej z liścia, tak, by ukazała się krzemowa kostka z jej mikroobwodami. Ten układ elektroniczny był zaprogramowany, by odbierać sygnały z radionasienia — najbardziej kapryśnej rośliny na Gai. Był to nadajnik radiowy, który wysyłał wiadomości tylko wtedy, gdy się do niego ładnie mówiło i funkcjonował tylko wtedy, gdy informacje, które odbierał, były warte powtórzenia.
Tytanie mistrzowsko opanowały sztukę śpiewu. Cała ich mowa oparta była na śpiewie, muzyka była dla nich tak samo ważna jak jedzenie. System ten wydawał się im absolutnie naturalny. Gaby śpiewała kiepsko i nigdy nie zdołała zainteresować nasiennego radia tym, co miała do powiedzenia. Dlatego też serdecznie nienawidziła te skądinąd pożyteczne rośliny. Wolałaby zapałki i kilka kilometrów porządnego lontu. Wysoko w górze żeglowały sterówce; nadal zachowywały szyk, ale to nie mogło trwać zbyt długo. Nie miały dostatecznej wytrzymałości. Gdyby porównać ich siłę z wagą, należały do najsłabszych stworzeń na Gai.