Wstąpił na stromy stok górski wąską, ale wyraźnie wytyczoną ścieżką. Alpejskimi serpentynami przebrnął dwie przełęcze i dwie głębokie doliny po drugiej stronie. Góry na Rei były strome i skaliste, niektóre zbocza wznosiły się pod kątem siedemdziesięciu stopni. Wysokie drzewa gdzieś znikły, a teren wyścielały mchy grubą warstwą niczym filc na stole bilardowym. Tu i ówdzie rozsiane były szerokolistne krzewy, których korzenie zagłębione były w litej skale; wypuszczały korzeń palowy, który niekiedy musiał mieć nawet i pół kilometra długości, by dotrzeć do życiodajnego ciała Gai — prawdziwego kośćca tych gór.
Niebawem pomiędzy dwoma krzewami Psałterium dostrzegł światła Sklepu z Melodiami. Po chwili zza zakrętu wyłonił się widok niezwykły nawet jak na warunki Gai, gdzie przecież tworzenie rzeczy niezwykłych było ulubionym zajęciem stwórcy.
Pomiędzy dwoma szczytami ostrymi jak Matterhorn wisiało wąskie siodło ziemi. Jego płaska powierzchnia z dwu stron kończyła się prostopadłym urwiskiem. Płaskowyż nazwano Machu Piechu, co przypominało o miejscu w Andach, gdzie Inkowie zbudowali kamienne miasto w chmurach. W jakiś niewytłumaczalny sposób pojedynczy promień zabłąkał się tu z powodzi światła, które lało się przez daleki strop Hyperionu. Padał pod ostrym kątem, przebijając mrok i zalewając płaskowyż jasnozłotym blaskiem. Wyglądało to tak, jak gdyby słońce znalazło otwór wielkości łebka od szpilki w najczarniejszej chmurze, jaką można sobie wyobrazić późnym burzliwym popołudniem.
Na Machu Piechu wznosiła się tylko jedna budowla. Sklep z Melodiami był dwupiętrowym drewnianym budynkiem, ze ścianami lśniącymi czystością i z dachem okrytym zielonym gontem. Z tej odległości wyglądał jak zabawka.
— Jesteśmy na miejscu, szefie — zaśpiewała tytania. Gaby usiadła, przetarła oczy, odwróciła się i popatrzyła w dolinę Cirocco.
— Popatrz na moje dzieła, o Potężna, i rozpaczaj — zamruczała. — Do diabła, ta dziewczyna powinna się zbadać u psychiatry. Ktoś powinien jej to powiedzieć.
— Sama jej to powiedziałaś, kiedy byłaś tu ostatni raz — przypomniał Psałterium.
— Tak, chyba faktycznie to zrobiłam, prawda? — Gaby skrzywiła się. Jeszcze dziś to wspomnienie sprawiało jej ból. — Może byśmy już pojechali dalej, co?
Schodzili ścieżką prowadzącą do wąskiego przesmyku, który wiódł do Machu Piechu. Oba brzegi głębokiej przepaści przed samym płaskowyżem spinał wiszący most z lin i drewna. Można go było zwalić kilkoma uderzeniami topora i wtedy twierdza Cirocco była dostępna tylko z powietrza.
Na drugim końcu mostu siedział młody człowiek w wysokogórskich butach i kombinezonie khaki. Jego ponury wyraz twarzy nasuwał przypuszczenie, że mógł być jednym z uczestników niekończącej się procesji konkurentów, którzy od wielu lat próbowali podbić tajemniczą i samotną Czarodziejkę z Gai. Kiedy docierali na miejsce, stwierdzali, że wcale nie jest samotna — zawsze w towarzystwie przynajmniej trzech — czterech kochanków — i że jest też zwodniczo łatwa do podbicia. Dostanie się do jej łóżka nie sprawiało większych trudności, o ile delikwentowi nie przeszkadzał tłok. Co innego — wyjść z imprezy bez szwanku. Cirocco miała skłonność do wysysania ich dusz, a kiedy były one dostatecznie wyjałowione, wkrótce przestawała ich potrzebować. Trwało to już siedemdziesiąt lat. Choćby samo to czyniło ją fascynującym zjawiskiem, ale dziewięćdziesiąt pięć lat aktywności seksualnej przydało jej dodatkowo nadprzyrodzonej zręczności, wykraczającej daleko poza to, czego jej kochankowie mogli kiedykolwiek doświadczyć. Zakochiwali się w niej jak jeden mąż, a ona delikatnie ich spławiała, kiedy to uczucie stawało się zbyt uciążliwe. Gaby nazywała ich Straconymi Chłopcami.
Przekraczając most, przyjrzała się podejrzliwie ostatniemu „egzemplarzowi”, który smętnie zdobił przejście. Wiadomo było, że miewają rozmaite dzikie pomysły, jak na przykład skok w przepaść. Oceniła, że tego pewnie by na to było stać, kiedy z trudem zdobył się na uśmiech, widząc, jak Gaby wymownym gestem wskazuje mu ścieżkę prowadzącą z powrotem do Titantown i życia, które wiódł wcześniej.
Zbliżywszy się do szerokiego frontowego ganku, zeskoczyła z grzbietu Psałterium. Mimo iż wysokie drzwi wejściowe domu były zbudowane na miarę tytanii, żadnej z nich nie wolno było przez nie przejść bez osobistego zaproszenia Czarodziejki. Gaby swobodnie przeskoczyła cztery stopnie tarasu i już chwytała za mosiężną klamkę, gdy dostrzegła ramię zwisające z boku ogrodowej huśtawki. Pomiędzy bocznymi listewkami siedzenia widać było gołą stopę. Reszta okryta była brudną derką bardzo podobną do meksykańskiego poncho, jaką narzucano zwykle na tytanie.
Odchyliła koc i ujrzała wycieńczoną twarz Cirocco Jones, kiedyś Kapitana Statku Kosmicznego Dalekiego Zasięgu „Ringmaster”, aktualnie Czarodziejki na Gai, Zadniej Matki Tytanii, Dowódcy Skrzydła Aniołów, Admirała Floty Kierowanej: twarz Legendarnej Syreny Tytana. Wyglądała na dobrze zaprawioną. Cirocco odsypiała trzydniową balangę.
Gaby nie mogła pohamować grymasu obrzydzenia. Przez chwilkę kusiło ją, by po prostu odwrócić się na pięcie i wynieść się. Po chwili jednak rozdrażnienie minęło. Czasami, kiedy widziała Cirocco w takim stanie, powracało dawne uczucie. Odgarnęła potargane ciemne włosy z czoła śpiącej i w nagrodę usłyszała donośne chrapnięcie. Ręce po omacku podciągnęły koc i Czarodziejka odwróciła się na drugi bok.
Gaby wśliznęła się za huśtawkę i chwyciła ją od spodu. Uniosła ją w górę i ze skrzypieniem łańcuchów jej dawna przełożona skulnęła się z siedzenia i rąbnęła z głuchym stęknięciem na podłogę werandy.
11. Purpurowy karnawał
Wielu uważało, że Hyperion jest najpiękniejszym spośród dwunastu regionów Gai. W istocie rzeczy jednak mało kto wystarczająco dużo zwiedził, by dokonać naprawdę umotywowanego porównania.
W każdym razie na pewno był to kraj o dużym uroku: łagodny, żyzny i skąpany w wiecznym świetle idyllicznego popołudnia. Nie było tu urwistych gór, za to masa rzek (zawsze mówiono o nim „on”, chociaż oczywiście żaden z regionów Gai nie był ani męski, ani żeński; nosiły imiona Tytanów — pierwszych dzieci Uranosa i Gai). Główną rzeką był Ophion, szeroki i mulisty, powoli toczący swe wody zasilane dziewięcioma głównymi przypływami. One z kolei nosiły imiona Muz. Ku północy i południowi, tak samo jak i we wszystkich pozostałych regionach Gai, teren stopniowo się podnosił, kończąc się trzykilometrowym urwiskiem. Na szczycie urwiska znajdowały się stosunkowo wąskie półki nazywane wyżynami. Tu właśnie można było spotkać rośliny i zwierzęta, które przetrwały w nie zmienionej postaci od czasu młodości Gai. Od tego miejsca teren wznosił się coraz bardziej stromo, tak że w którymś momencie nie mógł już udźwignąć skalnej skorupy i odsłania nagie ciało Gai. Ciągle się wznosząc, przechodziło w pion, a dalej zwieszał łukowatym sklepieniem ponad terenem w dole. Kończył się oknem, które przepuszczało światło słoneczne. Na tej wysokości powietrze nie było zimne, natomiast o ścianach nie można było tego powiedzieć. Zbierała się na nich para wodna, która tworzyła grubą lodową pokrywę. Z niej, niczym z wiecznego lodowca, nieustannie odłamywały się bryły lodowe; padały na zbocza gór, topiły się i spływały w dół wąskimi strumykami, spadając z urwisk zawieszonych nad przepaścią, a potem już mniej gwałtownie płynęły korytem jednej z rzek Hyperionu, kończąc swój żywot we wszechogarniających nurtach Ophionu.