Spośród okolic, które zwiedzała, ta najbardziej przypominała park. Matka ostrzegała ją przed parkami. Ukrywali się w nich mężczyźni, by nagle wyskoczyć i zgwałcić kobietę. Oczywiście, niewielu ludzi zapuszczało się aż tak daleko w Titantown, ale przecież nie można było tego nikomu zabronić. Sądziła, że przestała się już obawiać groźby gwałtu, ale jednak teraz nie mogła powstrzymać się od myślenia o tym. W niektórych miejscach jedynym oświetleniem było światło jej własnej latarki.
Podskoczyła, usłyszawszy syczący dźwięk. Kiedy przystanęła, by zbadać jego przyczynę, odkryła kępę niskich, mięsistych roślin wydzielających delikatną mgiełkę. Nikt, kto wychował się na Konwencie, z jego bulgocącymi szeregami zraszaczy, przecinającymi pochyły pokład uprawny, nie mógł się nie domyślić przeznaczenia tej mgiełki. Uśmiechnęła się i głęboko wciągnęła powietrze. Zapach mokrej ziemi przeniósł ją w lata dzieciństwa, do beztroskich dni spędzonych na zabawach wśród pól dojrzałych truskawek.
Knajpa była niskim, drewnianym budynkiem z szerokimi drzwiami. Na frontowej ścianie wisiał szyld składający się z dwóch okręgów: górny był mniejszy, z dwoma kropkami u góry, kocimi oczkami i wyszczerzonymi w uśmiechu zębami.
Dlaczego kot? — zdziwiła się. I skąd język hiszpański? Jeśli tytanie uczyły się języka ludzi, był to nieodmiennie angielski. A jednak nad drzwiami wymalowano jak wół: „La Gata Encantada”, nawet bez zwyczajnych magicznych znaków tytanii. Dziwna rasa — zdecydowała Robin. Były pod wieloma względami tak podobne do ludzi. Miały takie same zdolności jak ludzie. Ich wytwory przypominały przedmioty, jakie robili ludzie. Nawet sztuka czy rzemiosło artystyczne były podobne, z wyjątkiem ich niezwykłej muzyki. Jedyną rzeczą, która nie miała odpowiednika u ludzi, był ich dziwaczny system rozmnażania się.
No, może niezupełnie, pomyślała, wchodząc do La Gata przez rów z wodą, w który były wyposażone wszystkie budynki publiczne w Titantown. Podłoga była wysypana piaskiem i wyściełana słomą. W sumie lepiej sobie poradziły z wielkomiejskim problemem likwidacji nieczystości niż na przykład taki Nowy Jork w epoce powozów konnych. Miasto roiło się od małych przypominających pancernika stworzeń, których wyłącznym pożywieniem były wszędzie się walające pomarańczowe kupki. W domach prywatnych załatwiało się sprawę od razu za pomocą szufli i kubła. Tam jednak, gdzie gromadziły się większe grupy tytanii, nie było to możliwe. Wówczas po prostu się tym nie przejmowały, załatwiając się na powietrzu. Po to właśnie były płytkie baseny z wodą, w których można było opłukać kopyta przed pójściem do domu.
Nie licząc tego, la Gata Encantada bardzo przypominała ziemską tawernę; tylko przejścia między stołami były nieco szersze. Był tu nawet długi drewniany bar z mosiężną poręczą. W środku było pełno tytanii, które przerastały ją o głowę, ale już dawno przestała się martwić, że któraś zmiażdży jej stopy. Gdyby przepychała się przez tłum ludzi, z pewnością nie byłoby łatwiej.
— Hej, ludzka dziewczyno! — Podniosła głowę i zauważyła, że barman macha do niej zawzięcie. Rzucił jej poduszkę. — Twoi przyjaciele są w kącie sali. Napijesz się piwa korzennego?
— Tak, proszę. — Pamiętała z pierwszego doświadczenia, że był to ciemny, pieniący się napój alkoholowy wytwarzany z korzeni. Smakowało jak piwo, do którego przywykła, tyle że było o wiele mocniejsze. Smakowało jej.
Cała grupa obsiadła wielki okrągły stół w odległym końcu sali: Cirocco, Gaby, Chris, Psałterium, Valiha, Piszczałka i czwarta tytania, której nie znała. Zanim do nich dotarła, jej piwo w olbrzymim, pięciolitrowym kuflu było już na stole. Kiedy usadowiła się na poduszce, stół sięgał jej do piersi.
— Czy na Gai są koty? — zapytała.
Gaby spojrzała na Cirocco i obie wzruszyły ramionami.
— Nigdy nie widziałam tu żadnego kota — powiedziała Gaby. — To miejsce wzięło swoją nazwę od marsza. Tytanie kochają się w muzyce marszowej. Uważają, że John Philip Sousa jest największym kompozytorem wszystkich czasów.
— Niezupełnie — zaprotestował Psałterium. — Idzie łeb w łeb z Janem Sebastianem Bachem. — Wziął kufel, a kiedy zauważył, że Robin i Chris przyglądają mu się pytająco, kontynuował wyjaśnienia: — Nie popadając w ton protekcjonalny, można powiedzieć, że obaj są prości i prymitywni. Bach ze swoją geometrią powtarzalnych fraz dźwiękowych i rachunkiem natchnionej monotonii; Sousa ze swoim niewinnym polorem i brawurą. Podchodzą do muzyki tak, jakby kładli cegły asyryjskiej piramidy: Sousa z miedzi, Bach z drewna. W jakiejś mierze wszyscy ludzie robią to samo. Nawet wasz zapis muzyczny wyglądem przypomina ścianę z cegieł.
— Nigdy o tym nie pomyśleliśmy — włączyła się Waliha. — Odśpiewanie pieśni i następnie zachowanie jej tak, by mogła być odtworzona kiedyś dokładnie tak samo, było nowym pomysłem. Muzyka Bacha i Sousy jest bardzo ładna, bez zbytecznych komplikacji, kiedy się ją przeniesie na papier. Ich muzyka jest nadludzka.
Cirocco niczym sowa popatrywała to na jedną, to na drugą tytanie, a potem przeniosła spojrzenie na Robin i Chrisa. Przez krótką chwilę błądziła wzrokiem w ich poszukiwaniu.
— No i wiecie teraz dokładnie tyle co przedtem — powiedziała. — Ja osobiście nigdy Sousy nie lubiłam. Bach mi nie przeszkadza. — Zamrugała, popatrując to na jednych, to na drugich, jakby spodziewała się ożywienia sporu. Kiedy nikt się do tego nie kwapił, pociągnęła potężnie ze swojego kufla. Sporo wylało jej się na brodę.
Gaby położyła jej dłoń na ramieniu.
— Niedługo zamkną ci bar, kapitanie — powiedziała swobodnie.
— A kto mówi, że jestem pijana? — ryknęła Cirocco. Brązowozłota, pieniąca się struga chlusnęła na stół, kiedy kufel się przewrócił. W sali na chwilę zapadła cisza, a później znowu wybuchła wrzawa, kiedy tytanie usilnie manifestowały, że nie zauważyły incydentu. Ktoś z ręcznikiem zaczął wycierać piwo, znalazł się też nowy kufel.
— Nikt tego nie powiedział, Rocky — odparła spokojnie Gaby.
Cirocco sprawiała wrażenie, jakby już o tym zapomniała.
— Robin, myślę, że nie poznałaś jeszcze Obój. Obój (Mixolidyjskie Trio z Krzyżykiem) Bolero, poznaj Robin Dziewięciopalcą z Konwentu. Robin, to jest Obój. Pochodzi z dobrego akordu i będzie cię grzać, kiedy powieją chłodne wiatry.
Tytania podniosła się i głęboko skłoniła, uginając przednie nogi.
— Niechaj święty strumień nas zjednoczy — wymamrotała Robin, skłaniając się w pasie i jednocześnie przyglądając się tytanii, która, jak przypuszczała, miała być jej towarzyszem podróży. Obój porośnięta była miękką sierścią o długości 7-8 centymetrów. Tylko na dłoniach, małych obszarach wokół sutek i części twarzy spod futra wyzierała goła skóra o intensywnym oliwkowym kolorze. Jej futro było również oliwkowe, przetykane brązowymi liniami na podobieństwo linii papilarnych. Włosy na głowie i w ogonie były śnieżnobiałe. Wyglądała jak wielkie, puszyste, wypchane zwierzę z oczami z dużych brązowych guzików.
— Piszczałkę już znasz, prawda? — ciągnęła Cirocco. — Więc… Stara Fujara jest… no… można by powiedzieć… wnukiem pierwszej tytanii, jaką tu spotkaliśmy. Jego zadnia matka była pierwszą Mixo… eoe… — Urwała, nie mogąc wymówić słowa. — Była pierwszym Mixojońskim potomstwem Piszczałki. Później skrzyżowała się ze swoim przednim ojcem. To nie brzmi dobrze z ludzkiego punktu widzenia, ale zapewniam was, że to duże osiągnięcie eugeniki u tytanii. Piszczałka jest Lidyjskim Duetem. — Czknęła i zrobiła uroczystą minę. — Tak zresztą jak my wszyscy.