Выбрать главу

Cała ósemka swobodnie zmieściła się na tratwie. Przy dziobie była mała kabina, dostatecznie duża, by pomieścić wszystkich ludzi, oraz płachta, którą można było rozpiąć dla ochrony tytanii przed deszczem. Maszt, umieszczony na śródokręciu, dźwigał srebrny żagiel z Mylaru z niezbędnym takielunkiem. Sterowanie odbywało się za pomocą długiego rumpla. Za masztem w stronę rufy ustawiono kamienny krąg do rozpalania ognia.

Gaby, Chris i Robin zgromadzili się przy trapie, a tytanie wnosiły na pokład tratwy juki, zapasy, które zgromadziły przy brzegu, a także stosy drewna opałowego. Cirocco weszła już na tratwę i ulokowała się na dziobie. Wpatrywała się niewidzącymi oczami w przestrzeń.

— Chcą, żebym jej nadała nazwę — powiedziała Gaby do Robin. — W jakiś dziwny sposób zdobyłam sobie tutaj reputację matki chrzestnej. Powiedziałam im, że będziemy jej używali co najwyżej przez osiem dni, ale upierają się, że każdy statek musi mieć jakieś imię.

— To wydaje się sensowne — powiedziała Robin.

— Tak sądzisz? Więc sama wymyśl imię.

Robin pomyślała przez chwilę, a potem powiedziała:

— „Konstancja”. Czy można nazywać statek od…

— Świetnie. Znacznie lepsze niż poprzedniej łodzi, którą tu płynęłam.

Przez kilka kilometrów woda była na tyle płytka, że można było popychać „Konstancję” długimi tyczkami. Mieli szczęście, ponieważ wraz z deszczem ucichł też wiatr. Pomagali wszyscy z wyjątkiem Cirocco. Chris lubił ciężką pracę. Wiedział, że jego wkład w ruch łodzi jest znacznie mniejszy niż tytanii, ale czuł się dobrze, gdy mógł pomóc chociaż trochę. Pracował całym sercem aż do chwili, kiedy nie sięgał już tyczką do dna.

Wtedy założono w dulki cztery wiosła i zaczęli wiosłować na zmiany niczym galernicy. To była o wiele cięższa robota niż popychanie tyczką. Po dwóch godzinach przy wiosłach Robin dostała gwałtownego ataku i musieli odnieść ją do kabiny.

Podczas jednego z odpoczynków Chris zajrzał do kabiny i stwierdził, że Cirocco opuściła posterunek, przypuszczalnie po to, aby się przespać. Przeciągnął się i poczuł gwałtowne skurcze mięśni.

Nocne niebo nad Reą nie przypominało żadnego z tych, które widział w snach.

W pogodny dzień na Hyperionie niebo miało jednolicie żółty kolor, a jego wysokość była trudna do odgadnięcia. Tylko śledząc wzrokiem centralny pionowy kabel, który wznosił się do miejsca, gdzie — widoczne stąd jako cienka nitka — przebijało Okno Hyperionu, można było określić faktyczną wysokość sklepienia. Jednak nawet i wtedy trzeba było pamiętać, że kabel miał w przekroju pięć kilometrów i że nie był pajęczą nicią, w którą przekształcało go ludzkie oko.

Rea była inna. Przede wszystkim Chris był teraz bliżej centralnego pionowego kabla Rei, niż miał kiedykolwiek do wielkiej kolumny Hyperionu. Z morza wynurzał się czarny cień, który malał gwałtownie, wznosząc się coraz bardziej, aż zupełnie zniknął. Po obu stronach znajdowały się dwa kable pionowe, nazwane nieprawidłowo północny i południowy, ponieważ oba nachylone były w stronę centrum, ale nie tak bardzo, jak te, które znajdowały się za nim i skręcały na zachód. Kable niknęły w ciemności spowodowanej faktem, że nad Reą nie było okna. Rea żyła w cieniu olbrzymiej, podobnej do trąby gardzieli znanej jako Szprycha Rei.

Gdyby nie znał jej rozmiarów i kształtu z ilustracji, Chris nigdy nie zdołałby sobie wyobrazić jej prawdziwej budowy. To, co widział, wyglądało jak ciemny, szeroki owal wysoko w górze. W rzeczywistości odległość od powierzchni morza sięgała trzystu kilometrów. Brzeg gardzieli był wyposażony w zawór, który mógł się zamykać jak tęczówka oka, odcinając od pierścienia przestrzeń powyżej niego. Teraz był szeroko otwarty, Chris mógł więc spojrzeć w głąb ciemnego, spłaszczonego cylindra aż po górny koniec, odległy o dalszych trzysta kilometrów, gdzie drugi zawór oddzielał go od piasty. Tak daleko jednak nie sięgał wzrokiem, było zbyt ciemno. Widział tylko coś, co przypominało lufę armaty, z której można było strzelać planetoidami. Była wycelowana prosto w niego, ale zagrożenie było tak niewyobrażalne, że nie mógł go brać poważnie.

Wiedział, że pomiędzy dolnym zaworem i promieniem okna Hyperionu — na przestrzeni około stu kilometrów w pionie szprycha wybrzuszała się niczym koncha trąby, zanim nie stawała się jednym ze stosunkowo cienkich wsporników dachu, który rozciągał się nad dziennymi obszarami po obu stronach Rei. Choćby się jednak nie wiem jak wysilał, nie był w stanie dojrzeć owego wybrzuszenia, chociaż można je było dostrzec z Hyperionu. Doszedł do wniosku, iż jest to jeszcze jedno złudzenie optyczne, jakich pełno było na Gai.

Gdzieś tam w górze szprychy majaczyły światła. Przypuszczał, że były to właśnie okna, o których czytał. Z tej odległości przypominały raczej światła wyznaczające pas startowy, obserwowane z samolotu podchodzącego do lądowania.

Kiedy położył się na pokładzie, stopniowo dotarła do niego obecność bliższego światła, po lewej. Usiadł i odwróciwszy się ujrzał, że powierzchnia Noxu była oświetlona od dołu i opalizowała niebieską poświatą. Początkowo pomyślał, że jest to rój owadów, o których opowiadała mu Cirocco.

— To łódź podwodna — powiedział głos po prawej. Wzdrygnął się, zaskoczony, że Cirocco podeszła do niego tak cicho. — Przed kilku godzinami wysłałam posłańców w nadziei, że uda się jedną przyciągnąć. Wygląda jednak na to, że będzie zbyt zajęta, by nas podholować. — Pokazała na niebo na zachodzie, gdzie Chris dostrzegł wielki płat głębszej ciemności, wyróżniającej się z otaczającego mroku. Nikt nie musiał mu mówić, że był to miękkolot, i to bardzo duży. — Niewielu ludzi to widziało — powiedziała Cirocco spokojnie. — Na Hyperionie nie ma łodzi, ponieważ nie ma tam mórz. Sterówce przemieszczają się swobodnie, natomiast łodzie podwodne trzymają się miejsca, w którym się urodziły. Ophion byłby dla nich zbyt płytki.

Z góry dobiegła ich seria przenikliwych gwizdów, a w odpowiedzi z rufy „Konstancji” dobiegły ich trzaski i syki. Chris zrozumiał, że sterowiec zażądał wygaszenia ognia, a tytanie posłusznie zastosowały się do tego.

Poczuł na ramieniu rękę Cirocco. Wskazała na wodę.

— Tam — powiedziała. Spojrzał, ciągle czując jej dłoń. Z wody wynurzyły się macki, powoli bijąc powierzchnię. Pośrodku wyrosła smukła kolumna. — To jej peryskopowe oko. Tyle widać z całej łodzi. Widzisz to długie wybrzuszenie na wodzie? To jej kadłub. Nigdy bardziej się nie wynurza.

— Ale co ona właściwie robi?

— Parzy się. Spokojnie, nie przeszkadzaj im. Wszystko ci powiem.

Historia była prosta, aczkolwiek niekoniecznie w pełni zrozumiała. Miękkoloty i łodzie podwodne były męskimi i żeńskimi osobnikami tego samego gatunku. Pochodziły od bezpłciowych dzieci swojego związku, które były podobne do węży i prawie zupełnie pozbawione mózgu, póki konkurencja nie ograniczyła ich masy do niewielkiej liczby dwudziestometrowych niedobitków. W tej fazie rozwijał się ich mózg, który uzyskiwał dostęp do pewnego rasowego źródła informacji, którego ani Gaja, ani sterowce-łodzie nigdy nie wyjaśniły Cirocco. Nie miało to nic wspólnego z kształceniem, bowiem od momentu spłodzenia ani matki, ani ojcowie zupełnie nie zajmowali się swym potomstwem.

Jednak w jakiś tajemniczy sposób nabierały mądrości i wreszcie podejmowały świadomą decyzję, czy chcą być osobnikiem męskim czy żeńskim, być miękkolotem albo łodzią podwodną. Decyzja zawsze pociągała za sobą pewne ryzyko. W wodzie żyło sporo drapieżników, które pożerały młode łodzie. W powietrzu nie było takiego zagrożenia, ale był inny problem, polegający na tym, że młody miękkolot nie potrafił wytworzyć potrzebnego mu wodoru. Po przeobrażeniu skazany był na pływanie na powierzchni wody, jak pusty pęcherz, w nadziei, że jakiś dorosły pobratymiec go, rzec by można, nadmucha. Jeden dojrzały sterowiec mógł przyjąć co najwyżej 6-7 „maluchów” do swojego orszaku. Jeśli więc nie było w nim wolnych miejsc, mówiło się trudno. Decyzja wyboru płci była nieodwołalna.