Chris zaczynał już podejrzewać, że nie są w stanie podjąć żadnej decyzji.
Cirocco, postawiona wobec fatalnej alternatywy, nagle utraciła tę pewność siebie, której nabrała w czasie drogi. Pomyślał nawet, że w ogóle nie wykazuje jakichkolwiek talentów przywódczych, chyba żeby rozumieć przez to zdolność do podtrzymywania morale grupy. Gaby potrzebowała czasu, by wdrożyć się do przejęcia roli, która z zasady była jej niemiła. Robin była sparaliżowana, a tytanie nigdy nie wykazywały skłonności do dyskutowania z rozkazami najpierw Gaby, a potem Cirocco.
Co do Chrisa, to w dzieciństwie nigdy nie był kapitanem drużyny ani tym, który podejmuje decyzje za siebie i innych. W swoich trudnych latach dojrzałych nikt nigdy nie wymagał od niego, by przewodził czemukolwiek. Teraz jednak coraz bardziej narastała w nim chęć przejęcia dowództwa. Zaczął już sądzić, że jeżeli nie podejmą bardzo szybko jakiejś decyzji, w końcu będzie musiał zrobić to on.
I wtedy wszystko zmieniło się gwałtownie, w jednej chwili. Rozległa się ogłuszająca eksplozja, tak jakby piorun strzelił o dziesięć metrów od nich, a po niej oddalający się grzmot wyjącej bomby.
Wszyscy instynktownie padli na ziemię. Kiedy Chris odważył się wreszcie podnieść twarz, zobaczył nadlatujące cicho trzy kolejne bestie, szybujące nad samym grzbietem wydm, migocące i nierealne w rozgrzanym drgającym powietrzu. Przycisnął policzek do piasku, nie spuszczając z nich oka, gdy powiększyły się błyskawicznie od punktów przeciętych kreską, by za chwilę stać się żarłocznymi paszczami z olbrzymimi skrzydłami. Linia skrzydeł była trochę wygięta, co powodowało, że widziane z przodu przypominały znieruchomiałe czarne nietoperze.
Przeleciały nad nimi na wysokości pięćdziesięciu metrów. Chris dostrzegł, że jedna z nich coś upuściła. Był to walcowaty przedmiot, który koziołkował w powietrzu, by wylądować tuż za wydmą po lewej stronie. Kiedy pojawiła się fontanna ognia, Chris poczuł na skórze żar wybuchu.
— Bombardują nas! — krzyknęła Cirocco, która zaczęła się podnosić. Gaby próbowała ją powalić na ziemię, ale ona pokazywała na trzecią grupę bomb, nadlatującą z północnego wschodu. Były zbyt wysoko, by atakować bezpośrednio, a kiedy znalazły się prawie nad nimi, uniosły się lekko, ukazując białe podbrzusza z uniesionymi łapami. Posypały się kolejne śmiercionośne jaja. Piszczałka pomagał właśnie Gaby w położeniu upartej Cirocco, kiedy bomby wybuchły, obsypując rozciągnięte płasko ciała deszczem piasku.
— Miałeś rację! — krzyknęła Gaby przez ramię, zrywając się na nogi.
Była to niewielka pociecha. Podniósł się, obejrzał, szukając Valihy i w tym momencie poszybował w górę, zanim się zorientował, w czym rzecz.
— Do kabla! — zawołała Valiha. Kiedy skoczyła do przodu, Chris omal nie zgubił swojego pistoletu na wodę. Spojrzał przez ramię. Za nim rzeka ognia spływała z wydmy, a z niej zaczęły się wyłaniać zastępy wysłanników piekła.
Całe setki płonęły teraz żywym ogniem. Piaskowe widma były teraz bezładną plątaniną macek, która nie przypominała Chrisowi niczego, co dotąd widział. Wielkością podobne do wielkiego psa, pomykały niczym kraby szybkimi, raptownymi zrywami. Rzeczywiście były przezroczyste i płonąc w ogniu, stawały się zjawiskowymi obszarami intensywnego światła, które nie rzucało cienia. Uszy Chrisa świdrowały ostre dźwięki na granicy słyszalności i metaliczne trzaski, przypominające hartowanie rozpalonego metalu.
— Ależ to był nalot — krzyknęła Gaby, pojawiając się nagle po prawej stronie na grzbiecie Obój, która trzymała w ramionach Robin. — Chyba już nie ma wątpliwości, czy buczące bomby współpracują z piaskowymi duchami.
— Mimo to nie liczyłbym na to, że wzięły naszą stronę — powiedział Chris.
— Ja też nie. Masz jakiś pomysł? Co dalej? — Pokazała na niebo, gdzie Chris zobaczył dwie eskadry po trzy bomby, które krążyły, szykując się do kolejnego ataku.
Powiedziałabym: biegnijmy dalej — odparła Valiha, zanim Chris zdążył cokolwiek pomyśleć. — Wydaje mi się, że nie mają wielkiej wprawy w rzucaniu bomb. Miały nas dwa razy nie osłoniętych i za każdym razem chybiły.
Piszczałka z Czarodziejką zrównały się teraz z pozostałymi dwiema tytaniami i galopowały obok.
— W porządku. Mogą jednak zmienić taktykę. Gdyby zanosiło się na to, że będą jednak nurkować, od razu się kładźcie, a jeśli już mamy biec, nie ustawiajmy się jak na defiladzie. Możemy się trochę rozproszyć. Większa ilość celów może im trochę pomieszać szyki.
Tytanie wykonały rozkazy. Valiha zaczęła się posuwać zygzakiem w stronę kabla, poruszając się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy płynęła w pozornie swobodnym biegu. Chris musiał się teraz mocno trzymać, by nie spaść przy raptownych zmianach kierunku. Kiedy bomby ustawiły się do kolejnego ataku, jeszcze bardziej wzmogła tempo, wzniecając kopytami gejzery piachu na skrętach.
— Nie schodzę w dół — powiedział Chris.
— Dobrze. Jeszcze pociągnę…
— Zwrot! — wrzasnął.
Valiha natychmiast skręciła, a Chris skulił się, kiedy trzy bomby przeleciały mu nad głową, a pozornie tak blisko, że prawie je poczuł. Upadły jednak w odległości pięćdziesięciu metrów; Chris przekonał się, że miał rację. Impet wybuchu, nawet jeśli nie sięgał celu, mógł ich jednak obryzgać płynnym ogniem. Usłyszał ogłuszający huk, ale podstawowa część energii bomb znalazła ujście w efekcie zapalającym, a nie w fali uderzeniowej.
— To napalm — krzyknęła Cirocco, kiedy Piszczałka i Valiha na moment zbliżyły się do siebie. — Trzymajcie się od tego z daleka. Klei się do wszystkiego i wszystko pali.
Chris nie miał zamiaru zapoznać się z walorami tego materiału. Już miał to powiedzieć, kiedy Valiha krzyknęła i potknęła się.
Przeleciał przez jej grzbiet i wylądował na twarzy. Wstał, splunął krwią z przytrzaśniętych zębami ust i popatrzył przez ramię. Szkliste macki owinęły się wokół jej lewej przedniej nogi. Stwór tak nierealny nie mógł dysponować siłą, która darła jej ciało i wciągała ją w piach. A jednak ją miał. Pogrążyła się już po kolana.
Ręką pozbawioną czucia chwycił pistolet i puścił strumień wody na widmo. Puściło Valihę, odskoczyło na pół metra i zaczęło się trząść. Chris pomyślał, że zdycha.
— Woda nie robi mu krzywdy! — krzyknęła Valiha. Waliła w upiora swoim kijem jak cepem. Duże macki odłamały się i wiły przez chwilę, by wreszcie zniknąć w piasku. — Otrząsa się z niej.
Chris widział, co się dzieje. Stwór, choć ranny, znowu zaczął się zbliżać do Valihy. Był gniazdem szklanych żmij. Mniej więcej pośrodku widniał duży różowy kryształ, który mógł być okiem. Bardziej to przypominało któregoś z morskich bezkręgowców niż jakiekolwiek stworzenie lądowe, miało jednak siłę smagającego batoga.
Valiha cofnęła się na tylnych nogach, podczas gdy Chris trzymał się tylko jej włosów, w które wczepił palce. Zdawała się tego nie zauważać. Uderzyła bestię przednimi kopytami, odskoczyła i ponowiła atak, a potem skoczyła na skręcające się szczątki i tak potężnie uderzyła je tylnymi kopytami, że kiedy znowu skoczyła do przodu, w powietrzu ciągle jeszcze fruwały odłamki.
Kiedy Chris podniósł głowę, niebo roiło się od ryczących bomb. Właściwie to było ich co najmniej dwadzieścia lub trzydzieści, ale wystarczyłaby nawet jedna. Pulsujący ryk ich gazów odlotowych wprawiał w drżenie cały świat.
Następną rzeczą, którą pamiętał, była Valiha klęcząca przed nim i potrząsająca go za ramiona. W uszach ciągle jeszcze słyszał dzwonienie. Zauważył, że włosy Valihy były osmalone z jednej strony, a jej lewe ramię i lewa strona twarzy krwawiły. Jej żółta skóra była niemal niewidoczna pod pokrywą piachu przyklejonego potem.