Cirocco posuwała się wśród tych szczątków, ciągle pamiętając, że pod każdą większą kupą kamieni może być pogrzebana cała czwórka jej przyjaciół. Od czasu do czasu Piszczałka sygnalizował kolejne ślady kopyt. Po jakimś czasie dotarli do potężnego usypiska kamieni. Cirocco wiedziała, że są teraz dokładnie na osi kabla. Była tu już wcześniej. Kiedyś był to budynek wejściowy. Teraz było to po prostu skalne rumowisko, a pośrodku olbrzymiego pogorzeliska leżały skręcone korpusy trzech buczących bomb. Niewiele z nich zostało, właściwie tylko metal, którym wyłożone były komory spalania i poczerniałe stalowe zęby.
— Czyżby weszli tędy? — spytała Cirocco. Piszczałka schylił się, by obejrzeć ślady w świetle latarni.
— Trudno powiedzieć. Możliwe, że dostali się do budynku, zanim nie został zburzony.
Cirocco ciężko dyszała. Wzięła latarnię od Piszczałki i obeszła rumowisko dookoła. Potem energicznie przeszła kilka kroków w górę, ale jej złamana ręka i zawroty głowy kazały jej zrezygnować. Zeszła więc z powrotem na dół. Usiadła z czołem opartym na dłoni, westchnęła, podniosła się i zaczęła odgrzebywać wejście, kamień po kamieniu.
— Co robisz? — spytał po kilku minutach Piszczałka.
— Kopię.
Tytania przyglądała się. Kamienie były rozmaite: od wielkości pięści do głazów kilkusetkilowych, które być może we dwójkę udałoby im się ruszyć. Jednak większość mogłaby z powodzeniem posłużyć do budowy egipskiej piramidy. W końcu podszedł do niej z tyłu i dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się.
— Rocky, to nie ma sensu. Nie dasz rady.
— Muszę. I zrobię to.
— To zbyt…
— Do cholery, nie rozumiesz? Tam przecież jest Gaby! Zadrżała i opadła na kolana. Piszczałka przysiadł obok, a ona rozszlochała się na jego ramieniu.
Kiedy opanowała się jakoś, wysunęła się z jego objęcia, wstała i oparła ręce na jego ramionach. Jej oczy płonęły determinacją, jakiej Piszczałka już od dawna nie widział u Czarodziejki.
— Piszczałko, stary przyjacielu — zaśpiewała. — W imię węzłów krwi, które nas łączą, muszę cię prosić, byś zrobił dla mnie coś wielkiego. W imię naszej wspólnej miłości dla twojej prababki. Nie prosiłabym cię, gdyby był jakikolwiek inny sposób.
— Rozkazuj, Czarodziejko — zaśpiewał oficjalnym tonem Piszczałka.
— Musisz wrócić do ojczystego kraju. Tam musisz błagać wszystkich, którzy zechcą przyjść na wielką pustynię, by przyszli na Tetydę na pomoc Czarodziejce, bowiem bardzo tej pomocy jej trzeba. Wezwij wielkich gigantów nieba. Wezwij Pancernika, Tropiciela, Arystokratę, Żelaznego, Stop-Gwizdka, Bombasto, Jego Wysokość i Starego Zwiadowcę. Powiedz im, że Czarodziejka wyda wojnę rakietom i że zetrze ich rodzaj na zawsze z wielkiego koliska świata. Powiedz im, że Czarodziejka wzywa ich, by przywiozły wszystkich chętnych na Tetydę. Zrobisz to dla mnie, Piszczałko?
— Zrobię, Czarodziejko. Obawiam się jednak, że niewielu moich rodaków przybędzie. Tetyda jest daleko od domu, droga pełna niebezpieczeństw, a moi ziomkowie lękają się tych miejsc. Wierzymy, że Gaja nie chce, byśmy tu przychodzili.
— A więc powiedz im tak: kto przyjdzie, gwarantuję dziecko w następnym Karnawale. Powiedz, że jeśli mi pomogą, sprawię im Karnawał, o którym będą śpiewali przez następnych tysiąc megaobrotów. — Przeszła na angielski. — Czy sądzisz, że to ich ściągnie?
Piszczałka wzruszył ramionami i odpowiedział w tym samym języku:
— Tylko tylu, ilu udźwigną miękkoloty.
Cirocco poklepała go po ramieniu, wstała i pomogła mu się podnieść. Wstawał z ociąganiem. Spojrzała mu w oczy i pocałowała go.
— Będę tutaj czekać — zaśpiewała. — Czy znasz gwizd alarmowy, by przywołać gigantów nieba?
— Znam.
— Jeden z nich wkrótce cię uniesie. Do tego czasu bądź bardzo ostrożny. Dotrzyj bezpiecznie i sprowadź mi wiele rąk do pracy. Niech wezmą liny, bloki i wielokrążki, najlepsze kołowroty, oskardy i młoty.
— Tak zrobię. — Spojrzał w dół. — Rocky — powiedział — czy myślisz, że oni jeszcze żyją?
— Myślę, że jest jeszcze szansa. Jeżeli są tam uwięzieni, Gaby będzie wiedziała, co robić. Wie, że nic mnie nie powstrzyma od wydobycia jej, i zatrzyma pozostałych u góry schodów. Schodzenie do Tetydy beze mnie, która może trzymać ją w szachu, jest zbyt niebezpieczne.
— Skoro tak mówisz, Rocky…
— Właśnie tak. A teraz ruszaj biegiem, mój synu.
33. Głownia
— To był Gene — powiedziała chrapliwym szeptem Gaby — Trudno mi było w to uwierzyć, ale to naprawdę Gene wyskoczył z buczącej bomby na chwilę przedtem, zanim trafiła w cel.
— Gaby, nie możesz tak się tym przejmować — upomniał ją Chris.
Wiem. Zaraz kładę się spać. Chciałam wam tylko przedtem to powiedzieć.
Robin całkowicie straciła rachubę czasu. Nie miała pojęcia, jak długo tkwią na tych schodach. Wydawało jej się, że może całą dobę. Raz nawet zasnęła, ale obudził ją krzyk Gaby.
Ledwie potrafiła się zmusić, by na nią spojrzeć. Zdarli z ciała Gaby strzępy ubrania, a potem ułożyli ją na śpiworze. W apteczce Valihy znalazły się tubki z maścią na oparzenia, ale było jej za mało do posmarowania całej spalonej powierzchni skóry. Nawet nie mogli dokładnie jej obmyć z piasku, bo nie było najmniejszej szansy na ponowne napełnienie pustych bukłaków. Knot w lampie przykręcono, aby zużywała mniej paliwa i wszystkim zdało się to aktem miłosierdzia. Ciało Gaby przedstawiało potworny widok: jedna masa oparzelin drugiego i trzeciego stopnia. Cały jej prawy bok i część pleców były zupełnie zwęglone. Skóra pękała przy najlżejszym ruchu i wytryskiwał z niej przezroczysty płyn. Gaby twierdziła, że nic przy tym nie czuje; zdaniem Robin oznaczało to, że nerwy uległy zniszczeniu. Natomiast straszliwie ją bolały zaognione fragmenty skóry, otaczające spalone miejsca. Zapadała na kilka minut w niespokojny sen, po czym powracała do tortury przytomności, a z jej gardła wyrywał się chrapliwy krzyk. Błagała o wodę i wtedy dawali jej kilka łyków.
Na chwilę uspokoiła się trochę; nie czuła już takiego bólu i powróciła jej świadomość obecności otaczających ją ludzi. Leżała na boku, z nogami uniesionymi w górę i głową wtuloną w łono Valihy. Opowiadała o tym, co się wydarzyło, zanim złożyła swe ciało w ofierze.
— To była jego robota. To on sterował bombami, które, nawiasem mówiąc, są cholernie inteligentne. Nawiązał też kontakt z widmami, tylko że one nie pracują dla obcych. Ja to wiedziałam i on też, ale usiłował ukryć przede mną sposób, w jaki je zmusił do współpracy. Przemówiłam mu więc do rozumu. — Uśmiech na jej zniszczonej twarzy wyglądał upiornie.
— Właściwie, to za jedną rzecz go podziwiam. Ten numer z widmami zupełnie mnie zaskoczył. On maczał tych sukinsynów w plastyku. Najpierw kazał im włazić pod rozpylacz z jakimś paskudztwem, a kiedy już byli tym dokładnie pokryci, maszerowali posłusznie do walki.
Tylko że ubrdał sobie, że jesteśmy sprytniejsi niż w rzeczywistości i to był jego błąd. Pamiętacie, jak w połowie drogi do kabla Rocky stwierdziła, że gdybyśmy doszli do tej drogi od północy, potem wrócili stamtąd po własnych śladach i dopiero wtedy ruszyli w stronę kabla, wówczas nasza wędrówka przez głębokie piaski byłaby krótsza? Otóż gdybyśmy tak wtedy zrobili, wpadlibyśmy w zasadzkę. Gene rozstawił swoją wodoszczelną armię na odcinku dzielącym drogę od kabla, żeby nas tam osaczyła i podała jak na półmisku eskadrze bomb, czekającej już w północnych górach. My jednak przeszliśmy w takim miejscu, którego pilnował niewielki oddział i na dodatek nie wodoszczelny. Gene twierdził, że plastyk jest nietrwały, łatwo się niszczy w piasku, a on dysponował tylko jedną maszyną do natryskiwania, więc oczywiście wyposażył w nią przede wszystkim główną siłę uderzeniową swojej armii.