— Robię się niecierpliwa — oświadczyła Tetyda. — Może jesteś Czarodziejką, ale przecież istnieją jakieś granice. Mówię o tej tytanii. To było niezwykle przezorne z twojej strony, żeby tu przyprowadzić obiad. Podejdź do mnie, Valiha.
Valiha zatrzymała się i wolno odwróciła głowę. Po raz pierwszy spojrzała na Tetydę. Chris nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Ścisnął z całej siły duży, podwójny rylec, wzięty z zestawu rzeźbiarskich narzędzi Valihy, cofnął się o krok i wbił go z całej siły w miękką część zadu tytanii. Przez jedną straszną chwilę nie było żadnej reakcji. Nagle Valiha ruszyła takim galopem, że niemal natychmiast stracili ją z oczu. Chris dostrzegł tylko znikający w tunelu ogon, usłyszał jej krzyk i stukot kopyt, a potem wszystkie dźwięki utonęły w przenikliwym syku. Byli już w tunelu, ścigani przez wybuch gorąca i wzmagający się wiatr. Otoczyły ich duszące wyziewy. Tetyda wypełniała swoje jezioro najszybciej, jak potrafiła. Podłoże, po którym biegli, wydawało się zupełnie płaskie; kwas wypełnił fosę po brzegi i już przelewał się w ich stronę. W ślad za nimi frunęły stworzenia przypominające nietoperze. Chris wiedział, że pomarańczowa łuna, którą wytwarzały, to ta sama, która oświetlała ich długie zejście i miał nadzieję, że zaroją się w tunelu. Czymkolwiek były, tak samo jak on, nie lubiły oparów kwasu.
Jakimś fragmentem swojego umysłu zrozumiał, że jest jeszcze jedna rzecz, którą potrafi robić lepiej niż Robin. Był lepszym biegaczem. Została w tyle i musiał zwolnić tempo, by mogła go dogonić. Obydwoje kaszleli, a jemu płynęły z oczu łzy. Na szczęście jednak wyziewy stały się rzadsze.
Usłyszał, że Robin się dławi i pada. Dopiero teraz, gdy się zatrzymał i odwrócił, usłyszał odgłos rozlewającej się cieczy, która zdecydowanie nie była wodą. Przez jedną szaleńczą chwilę chciał uciec, ale zdecydował się podbiec do Robin, w stronę nadpływającej fali kwasu. Było już nieomal zupełnie ciemno, bo fosforyzujące stworzenia, mniej altruistycznie nastawione niż on, nie przestały uciekać.
Zderzył się z nią. Dlaczego sobie ubrdał, że będzie potrzebowała jego pomocy?
— Biegnij, idioto! — wrzasnęła, więc pobiegł, tym razem trzymając się z tyłu. Drogę oświetlał im odległy już blask fruwających stworzeń. Jego blada łuna tworzyła aureolę wokół żywego cienia, jakim stała się Robin.
— Jak długo będziemy jeszcze musieli biec? — zawołała w jego stronę.
— Aż przestaniemy słyszeć plusk kwasu.
— Znakomity pomysł. Myślisz, że uda nam się uciec? Czy jest już blisko?
— Nie potrafię określić. Słyszę go tylko wtedy, gdy się zatrzymuję.
— Więc będziemy biegli tak długo, aż padniemy — stwierdziła.
— Znakomity pomysł — powiedział.
Świecące ptaki z całą pewnością nie poruszały się szybciej. Mimo to jednak oddalały się coraz bardziej, co oznaczało, że on i Robin zwolnili tempo. Jego oddech zmienił się w nierówny spazm; Chris czuł ostry ból w boku. Nie było jednak żadnych oznak, że podłoga się wznosi. Miejsce, w którym się obecnie znajdowali, mogło być położone nawet niżej niż podłoga w grocie Tetydy. Cały korytarz mógł zostać zalany. Chris miał nadzieję, że jest to ten trzystukilometrowy tunel, który łączy Tetydę z jej siostrą Teją. Naturalnie jednak mogło się okazać, że to ślepy korytarz i to na dodatek schodzący w dół. Wówczas znajdowaliby się w ścieku odprowadzającym nadmiar kwasu, a to co miało być drogą wyjścia, stałoby się pułapką. Nie mieli jednak innego wyboru, jak tylko biec. Jeżeli ten tunel miał jakiś koniec, to Valiha powinna już dawno do niego dotrzeć, a przecież jeszcze jej nie widzieli.
— Chyba… zaczyna się… wznosić. Jak… myślisz?
— Może. Ale jak… daleko? — Chris wcale tak nie uważał, ale jeśli ta myśl miała pomóc Robin w stawianiu jednej nogi przed drugą, nie miał nic przeciwko.
— Już… dalej… nie mogę.
Ja też nie — pomyślał. Ciemność była już teraz prawie całkowita. Podłoga nie była tak równa, więc niebezpieczeństwo upadku stało się większe. Wstawanie mogło kosztować sporo wysiłku.
— Jeszcze trochę — wyrzęził.
Wpadli na siebie, rozłączyli się i znowu zderzyli. Kiedy Chris przesunął się w prawo, uderzył ramieniem w niewidoczną ścianę tunelu. Trzymał ręce wyciągnięte przed sobą, nie będąc już w stanie stwierdzić, czy łuna, którą widzi przed sobą — oddalona najwyraźniej o wiele kilometrów — płonie naprawdę czy też jest tylko powidokiem zachowanym na siatkówkach oczu. Bał się, że gdzieś w tunelu jest zakręt i wtedy rozbije się o ścianę. Potem zdał sobie sprawę, że teraz biegnie już tak wolno, iż żadna kolizja nie byłaby dla niego groźna.
— Zatrzymaj się — powiedział i padł na kolana. Gdzieś przed nim Robin dyszała i kaszlała.
Przez chwilę nie miało żadnego znaczenia to, że kwas pełznie tuż za nim. Przycisnął policzek do chłodnej kamiennej podłogi i rozluźnił mięśnie. Tylko płuca pracowały, stopniowo zwalniając rytm oddechu. Paliło go w gardle, a usta wypełniały mu strumienie rzadkiej śliny tak, że bezustannie wypluwał kleiste nitki. Podniósł wreszcie głowę, oparł dłonie o podłogę i podźwignął się na kolana. Nasłuchiwał, siłą woli wstrzymując oddech. Bez powodzenia. W uszach tętniła mu krew, a leżąca zbyt blisko Robin głośno sapała i rzęziła. Gdyby kwas płynął ryczącą falą, wówczas przypuszczalnie by go usłyszał, ale przecież jeśli dalej tylko się podnosił, to działo się to całkowicie bezgłośnie. Z wysiłkiem dotknął ramienia Robin.
— Wstań. Lepiej ruszajmy.
Jęknęła, ale podniosła się posłusznie. Po omacku znalazła jego dłoń i zaczęli iść. W pewnym momencie otarł się ramieniem o prawą ścianę. W ten sposób dalej poruszali się naprzód: Chris dotykał dłonią twardej litej powierzchni, a drugą ciepłego ciała.
— Na pewno idziemy w górę — stwierdziła wreszcie Robin. — Gdyby droga biegła w dół, to świństwo już dawno by nas zalało.
— Też mi się wydaje — odparł Chris. — Ale nie dałbym za to głowy. Musimy iść tak długo, dopóki nie zobaczymy jakiegoś światła.
Szli więc dalej. Chris liczył kroki, nie za bardzo wiedząc, dlaczego to robi. Przypuszczał, że dzięki temu łatwiej było nie myśleć o tym, co ich jeszcze może czekać.
Po kilkuset krokach Robin roześmiała się.
— Z czego się śmiejesz?
— Nie wiem, ja… chyba sobie właśnie uświadomiłam… że nam się udało! — Ścisnęła jego rękę.
Chris był zdumiony jej reakcją. Właśnie miał zauważyć, że jeszcze nie są bezpieczni, że droga przed nimi jest z pewnością pełna zasadzek, których nawet nie potrafią sobie wyobrazić, kiedy nagle przepełniło go najpotężniejsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznał. Mimo woli uśmiechnął się szeroko.
— Cholera. Rzeczywiście nam się udało! — Teraz śmiali się obydwoje. Objęli się, poklepywali nawzajem po plecach i gratulowali sobie niezbyt zrozumiale, ale za to bardzo głośno. Przycisnął ją do siebie z całej siły, niezdolny się pohamować, ale Robin nie protestowała. I równie nagle zorientował się, że po jego wciąż uśmiechniętej twarzy płyną łzy. Żadne z nich nie potrafiło kontrolować napływu emocji, spowodowanego ustąpieniem nieznośnego napięcia. Nic, co mówili, nie miało sensu. Stali tak długo, wyczerpani, wciąż przytuleni do siebie, kołysząc się łagodnie i ocierając łzy.
Kiedy Chris znowu się zaśmiał, Robin trąciła go łokciem.
— A ciebie co teraz tak rozśmieszyło?
— Ach… nic.
— No powiedz.