Przeszukiwali okolice przez wiele dni. Robin przetrząsnęła każdy zakamarek, cały czas głośno wołając imię Nasu. Wykładała wszędzie świeże mięso, mając nadzieję, że ją tym zwabi. Nic nie skutkowało. Poszukiwania dobiegły końca, kiedy wreszcie pojęła, że już nigdy jej nie zobaczy. Potem natarczywie wypytywała Chrisa i Valihę, czy ich zdaniem wąż przeżyje. Odpowiadali niezmiennie, że wąż nie powinien tu napotkać żadnych problemów, ale Chris nie był pewien, czy mówi prawdę.
Poszukiwania i pytania stopniowo ustawały. Robin pogodziła się ze stratą, a cały incydent zniknął za horyzontem zdarzeń ich bezczasowej egzystencji.
Problem polegał na tym, że obydwa zegary zabrał Piszczałka. Nadal je pewnie posiadał, oczywiście jeśli przyjęło się założenie, że jeszcze żył.
Chris bardzo się zdenerwował, kiedy, w miarę piętrzących się dowodów, dotarło do niego, że jest to rzeczywisty problem. Nawet na powierzchni, gdzie odcień światła zmieniał się jedynie w miarę przebytej drogi i w mniejszym stopniu wraz z pogodą, stale doświadczał uczucia dyslokacji. Jednakże wtedy mieli zegar, który im wskazywał, ile upłynęło czasu i Gaby zmuszała ich wszystkich do punktualności. Teraz uświadomił sobie, że nie ma zielonego pojęcia, ile czasu minęło, odkąd wyruszyli z Hyperionu. Kiedy usiłował sobie wszystko przypomnieć, liczba dni wahała się od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu.
Na dnie jaskini bezczasowość stała się jeszcze bardziej dotkliwa. Chris i Robin spali, kiedy byli zmęczeni, a pozostałe odcinki czasu nazywali dniami, wiedząc znakomicie, że jeden mógł trwać dziesięć godzin, a następny pięćdziesiąt pięć. Jednakże w miarę upływu czasu Chris odkrył, że jest mu niezwykle trudno zapamiętywać kolejność zdarzeń. Dodatkowo zdenerwowało ich, gdy uświadomili sobie zbyt późno, że należało zaznaczać okresy snu nacięciami na patyku i w ten sposób prowadzić kalendarz. Tak więc minęło piętnaście albo dwadzieścia „nocy”, zanim zaczęli robić nacięcia i wszystkie ich obliczenia dotyczyły jakiejś nieznanej liczby dni. Kalendarz ten mógł być sensowny tylko w oparciu o założenie, że ich doby trwają przeciętnie po dwadzieścia cztery godziny, a Chris wcale nie był pewien, czy takie założenie jest słuszne.
A to rzeczywiście miało znaczenie. Mimo że nie mieli żadnego chronometru, byli świadkami ciągłego procesu, który odmierzał czas z równą dokładnością, jak rozpad atomu: Valiha miała urodzić maleńką tytanie.
Według jej obliczeń odniosła obrażenia podczas tysiąc dwusetnego obrotu jej ciąży, ale przyznawała, że mogła się pomylić, bo nie pamiętała nic z wędrówki po schodach Tetydy. Niewiele pamiętała z okresu dzielącego śmierć Gaby od powrotu świadomości po nieudanej próbie przeskoczenia szczeliny, przy której złamała obydwie nogi. Chris wyliczył, że tysiąc dwieście obrotów to około pięćdziesiąt dni, z tego zaś zrobił mu się jeden miesiąc i dwie trzecie i zaraz poczuł się lepiej. Potem zapytał, czy ona wie, jak długo będą zdrowieć jej nogi.
— Po upływie kiloobrotu będę prawdopodobnie mogła chodzić o kulach — powiedziała i dodała usłużnie: — To czterdzieści dwa dni.
— Tutaj nie uszłabyś za daleko przy pomocy kul.
— Zapewne byłoby mi trudno w razie wspinaczki.
— A trzeba się będzie wspinać — powiedziała Robin, która zbadała okolice ich obozu w promieniu dwóch czy trzech kilometrów. — Musi minąć pięć kiloobrotów, żebym była całkowicie wyleczona. Może cztery. Wątpię, czy po trzech będę już w dobrym stanie.
— To znaczy siedem miesięcy. Może pięć albo sześć — podsumował Chris i lekko się odprężył. — Myślę, że uda nam się ciebie stąd wydostać, zanim nadejdzie termin.
Valiha wyglądała na zaskoczoną, ale jej twarz pojaśniała.
— Pojmuję twój błąd — powiedziała pogodnie. — Myślałeś, że u mnie to potrwa dziewięć miesięcy. My takie rzeczy robimy znacznie szybciej.
Chris przetarł twarz wierzchem dłoni.
— Jak długo?
— Często się zastanawiałam, dlaczego kobiety z Ziemi potrzebują tyle czasu, żeby wydać z siebie coś tak małego i, nie obraźcie się, tak nieskomplikowanego. Nasze młode już po urodzeniu potrafią…
— Jak długo? — powtórzył Chris.
— Pięć kiloobrotów — powiedziała. — Siedem miesięcy. Urodzę go z całą pewnością wcześniej, niż będę mogła stąd wyjść.
Bezczasowość zaczęła Chrisa przerażać. Któregoś dnia przyłapał się na tym, że nie potrafi ustalić kolejności zdarzeń od dnia znalezienia Valihy. Parę rzeczy pamiętał, bo nastąpiły jedne po drugich w trakcie konkretnego „dnia”. Był pewien, że nastawił nogi Valihy wkrótce po rozmowie z Robin, bo pamiętał, że ją zostawił, by przygotować się do operacji. Wiedział, kiedy schwytali pierwszego świecącego ptaka, bo to się stało po ich pierwszej „nocy”. Niewielkie fosforyzujące stworzenia nie bały się ich, ale unikały miejsc, w których coś się działo. Kiedy poruszali się po swoim obozowisku, ptaki nie podfruwały bliżej, ale kiedy układali się do snu, zlatywały się zewsząd i usadawiały w odległości kilku metrów. Robin udało się podejść do jednego z nich pierwszego „ranka”, a nawet dotknąć go ręką. Z wdzięcznością powitali światło rzucane przez grupę kilkunastu ptaków dopóki kilka minut później nie zaczęły odlatywać. Robin złapała ostatniego i przywiązała do kołka, przy którym trzepotał się cały dzień, a następnego ranka znowu przyfrunęło całe stado.
Tym razem wyłapała wszystkie, bo nie za bardzo starały się uciec.
Były to kuliste istoty wypełnione powietrzem. Miały paciorkowate oczy, ale brakowało im wyraźnie zaznaczonych głów, skrzydła były cienkie jak bańki mydlane, a pojedynczą stopę miały opatrzoną dwoma palcami. Pomimo starań Chris nie potrafił znaleźć w ich ciele niczego, co by przypominało dziób, toteż wszystkie wysiłki, by je czymś nakarmić, spełzły na niczym. Umierały, jeśli się je trzymało w niewoli dłużej niż dwie „noce”, więc używali ich przez cały „dzień”, a potem łowili nowe. Martwy ptak był tak samo przydatny jak przekłuty balon. Jeśli się go dotknęło w złym miejscu, można się było narazić na nieprzyjemny wstrząs elektryczny. Chris wysnuł teorię, że źródłem pomarańczowego światła jest neon, ale było to tak wysoce nieprawdopodobne, że nikomu o tym nie mówił.
Na samym początku pobytu w jaskini przenieśli Valihę na nowe miejsce. Wszystkich bardzo męczyło przebywanie na pochyłym zboczu nad dziesięciometrową przepaścią. Chris długo opracowywał najlepszy sposób na przeniesienie tytanii. Ku jego zdziwieniu powiodło się. Zrobili prowizoryczne nosze i przesuwali je każdorazowo o parę metrów, aż w końcu dotarli do znajdującego się poniżej płaskiego terenu. Przy tak małej grawitacji obydwoje byli w stanie unieść tytanie, choć nie mogli jej przetransportować zbyt daleko.
Właśnie na tym płaskowyżu rozbili obóz i rozpoczęli długie oczekiwanie. Podczas przeprowadzki wciąż niezbyt optymistycznie zapatrywali się na swoje szanse przetrwania, ponieważ nawet przy najbardziej oszczędnym racjonowaniu żywności mogło im wystarczyć na najwyżej pięćset obrotów. Zabrali się jednak do budowy domu, jakby się spodziewali, że zostaną tu przez sześć czy siedem miesięcy potrzebnych do wyzdrowienia Valihy. Zbudowali namiot i spędzali w nim większość czasu, mimo że nie istniało tam coś takiego, jak warunki pogodowe, a temperatura utrzymywała się zawsze na wysokości dwudziestu ośmiu stopni. Pod dachem czuli się po prostu lepiej niż w tętniącej echem jaskini.
Valiha zaczęła rzeźbić dla nich różne rzeczy i to w takich ilościach, że Robin nie nadążała z wyszukiwaniem rzadkich, karłowatych drzew, jedynych, których drewno nadawało się do rzeźbienia. Tytania wydawała się najmniej uskarżać na nudę, dla niej był to po prostu przedłużony okres odpoczynku. Zdaniem Chrisa musiał to być odpowiednik sześciomiesięcznego snu człowieka.