Выбрать главу

Znajdowali się w zachodnim krańcu niejednorodnie ukształtowanej jaskini, której szerokość wynosiła przeciętnie jeden kilometr i która rozciągała się na nieokreśloną odległość ku wschodowi. Jej podłoże stanowiła bezładna masa zwalonych skał, turni, iglic, dołów i zboczy. Ptaki siadające na sklepieniu wyglądały jak rozmazane, nieregularne punkty, więc domyślali się, że dzielił ich od niego co najmniej kilometr. Na północ i południe prowadziła stamtąd zdumiewająca liczba tuneli podobnych do tego, którym uciekli. Wiele z nich wyglądało tak, jakby zostały przez kogoś wykute w skale, niektóre były nawet wzmocnione drewnianymi stemplami. Jedne prowadziły w górę, inne zaś w dół. Kierunek pozostałych był idealnie poziomy, wszystkie jednak rozgałęziały się po jakichś stu metrach na dwa lub trzy dalsze tunele, a jeśli się szło którąś z tych odnóg, okazywało się, że i one z kolei znowu się dzielą. W kamiennych ścianach były takie same szczeliny, jakie widuje się w naturalnych jaskiniach. Roztaczał się za nimi widok takiego bezładu, że raczej nie było sensu badać, co tam jest. Niejedna, rokująca jakieś nadzieje ścieżka zwężała się do przejścia tak wąskiego, że nawet Robin ledwie mogła się przez nie przecisnąć, i prowadziła do komnaty, której rozmiarów mogła się jedynie domyślać.

Z początku Chris towarzyszył Robin podczas tych wypraw, ale po powrocie zastawał Valihę pogrążoną w takiej rozpaczy, że wkrótce przestał. Robin odtąd chodziła samotnie, tak często, jak udało się jej uzyskać zgodę Chrisa.

Chris był pod wrażeniem zmiany, jaka zaszła w Robin. Nie była to zmiana rewolucyjna, ale każdy, kto ją znał, musiałby ją określić przynajmniej jako dramatyczną. Słuchała go i robiła zazwyczaj to, co jej kazał, nawet jeśli sama chciała coś innego. Z początku był zdumiony; nigdy by się nie spodziewał, że ona zechce przyjmować rozkazy od mężczyzny. Po głębszym zastanowieniu stwierdził jednak, że tu nie o to chodzi. Robin zachowywała się całkiem nieźle jako członek grupy, której najpierw przewodziła Gaby, a potem Cirocco, lecz Chris podejrzewał, że gdyby któraś z nich kazała jej zrobić coś, czego ona absolutnie nie chciała zrobić, wówczas na pewno wystawiłaby je do wiatru. Nigdy nie zrobiłaby czegoś na niekorzyść grupy — chyba że niekorzystnym można było nazwać jej opuszczenie — ale zawsze najpierw rozważała działanie na własną rękę. Nie była graczem zespołowym.

Chrisowi też nie podporządkowała się bezgranicznie. Niemniej jednak różnica była widoczna. Chętniej słuchała jego argumentów, by w razie czego przyznać mu rację. Nie było między nimi nieporozumień. W pewnym sensie ich grupa, zredukowana do trzech osób, wcale nie potrzebowała przywódcy, ale ponieważ Robin rzadko była inicjatorem jakiegokolwiek przedsięwzięcia, Valiha zaś nigdy, więc rola ta przypadła w udziale Chrisowi. Robin była zbyt egocentryczna, by móc być przywódcą. Czasami z tego powodu nie mogła znieść tych, którzy ją otaczali. Teraz uległa wpływowi czegoś, co zdaniem Chrisa było mieszaniną upokorzenia i poczucia odpowiedzialności. To właśnie upokorzenie pozwalało jej przyznać, że mogła się pomylić i kazało wysłuchiwać jego argumentów, zanim zmieniła zdanie. A odpowiedzialność była czymś ważniejszym od niej samej i to dzięki niej pozostała z Chrisem i Valihą po tamtym potwornym dniu, zamiast wyruszyć na własną rękę po pomoc, co przecież najbardziej chciała zrobić.

Zawierali kompromisy w wielu sprawach. Najwięcej problemów przysparzały badania jaskini, które Robin uważała za konieczne. Niezliczoną ilość razy odbywali tę samą kłótnię, używając nieomal tych samych słów i żadnemu wcale to nie przeszkadzało. Nuda stawała się nie do zniesienia, zdążyli już omówić wszystkie wspólne kwestie, toteż każdy spór mógł stanowić miłe urozmaicenie.

— Nie lubię, kiedy chodzisz gdzieś sama — powiedział Chris, bodaj po raz dwudziesty. — Czytałem trochę o pracach speleologicznych i tego naprawdę nie można robić w pojedynkę, tak jak pływać w głębokiej wodzie.

— Ale ty nie możesz iść ze mną. Valiha potrzebuje twojego towarzystwa.

— Przepraszam — powiedziała Valiha.

Robin dotknęła dłoni tytanii, zapewniając w ten sposób, że jej za to nie wini i przepraszając za poruszenie tego drażliwego tematu. Kiedy Valiha się uspokoiła, wróciła z powrotem do tematu.

— Ktoś musi robić te wypady. Wszyscy pomrzemy z głodu, jeśli nie będę tego robić.

Chris wiedział, że ona ma rację. W jaskini żyły jeszcze inne stworzenia oprócz świecących ptaków i tak samo jak one nie znały strachu i agresji. Łatwo było do nich podejść i łatwo było je zabić, ale trudno je było znaleźć. Robin dotychczas odkryła trzy gatunki zwierząt, wszystkie wielkości sporego kota, powolne jak żółwie, bezwłose albo bezzębne. Na czym spędzały żywot można się było tylko domyślać, ale Robin zawsze znajdowała je leżące nieruchomo w pobliżu stożkowatych, szarych mas ciepłej, gumowatej substancji, która mogła być jakimś siedzącym zwierzęciem albo rośliną, bo z całą pewnością żyła, mimo iż nie dawało się z niej oderwać ani kawałka. Nazywała te gumowe masy cyckami, bo przypominały krowie wymiona, natomiast tamte trzy gatunki zwierząt kolejno: ogórkami, sałatą i krewetkami. Nie chodziło tu o ich smak — wszystkie smakowały mniej więcej jak wołowina — ale dlatego, że wyglądem przypominały te trzy terrańskie organizmy. Obok ogórków przechodziła obojętnie przez trzy tygodnie, zanim przypadkowo któregoś nie kopnęła, a wtedy on spojrzał na nią wielkimi, rozmarzonymi oczyma.

— Przecież jakoś dajemy sobie radę — powiedział Chris. — Nie rozumiem, dlaczego tak koniecznie chcesz wychodzić częściej. — Wiedział jednak, że to, co mówi, nie jest prawdą. Mieli jeszcze trochę mięsa, ale trudno było zaspokoić ogromny apetyt Valihy.

— Zapasy zawsze mogą nam się przydać — dowodziła Robin, dając oczyma znaki, że nie powinni rozmawiać o tym w obecności Valihy. Rozmawiali już wcześniej o jej ciąży i napomknęli jej o niektórych swych obawach, by stwierdzić, czy ona przypadkiem się nie martwi, że nie dostaje dostatecznej ilości pożywienia, albo czy nie potrzebuje jakiejś specjalnej diety, aby jej dziecko rozwijało się prawidłowo. — Trudno się znajduje te stworzenia — ciągnęła Robin. — Lubię wręcz, jak przede mną uciekają, bo czasami przechodzę obok nich i wcale ich nie zauważam.

Dyskusja ciągnęła się w nieskończoność, a kiedy już dobiegła końca, wszystko i tak wracało do normy. Robin wychodziła z obozu codziennie, o połowę rzadziej niż chciała i tysiąc razy częściej niż sobie tego życzył Chris. Cały czas, kiedy jej nie było, wyobrażał ją sobie połamaną, leżącą na dnie jakiegoś dołu, nieprzytomną, niezdolną zawołać o pomoc albo zbyt oddaloną, by ją usłyszano. Ona zaś cały czas, gdy była w obozie, wierciła się, chodziła w kółko, krzyczała na nich, przepraszała i potem znowu krzyczała. Oskarżała Chrisa, że się zachowuje jak matka, że traktuje ją jak dziecko, a on odparowywał, że to ona zachowuje się jak dziecko i to na dodatek nieznośne i uparte. Obydwoje wiedzieli, że ich zarzuty są prawdziwe i żadne nie potrafiło nic z tym zrobić. Robin cała aż się paliła, by wyruszyć po pomoc, ale nie mogła tego zrobić, bo ktoś musiał chodzić na polowania, a Chris równie mocno pragnął ruszyć w drogę, ale nie mógł tego powiedzieć ze względu na Valihę, więc obydwoje złościli się i kłócili, i wydawało się, że nie ma rozwiązania tej sytuacji, aż wreszcie któregoś dnia Robin ze złości wbiła nóż w jeden z szarych cycków, który w nagrodę oblał jej twarz kleistym białym płynem.