Выбрать главу

Raz jeszcze usiłowała poruszyć ręką. Tym razem coś nawet osiągnęła: w jednym palcu zaswędziało ją lekko i poczuła pod nim twardą powierzchnię. Ostrożnie przełknęła ślinę. Stale się bała, że zadławi się własną śliną. Tak mogło się zdarzyć. Mogły się zdarzyć jeszcze gorsze rzeczy. Mogło się okazać, że ma złamany kręgosłup. W takim przypadku już na zawsze pozostanie w tym mroku, a zanim ostatecznie pogrąży się w błogiej nirwanie, minie kilka potwornych tygodni.

Dziwnie było pomyśleć, że niecały rok temu skończyła dziewiętnaście lat i nie czuła lęku przed niczym. Nie był to podeszły wiek, a jednak takim mógł się wydać komuś, kto następnego dnia się potknął i zleciał w przepaść na spotkanie śmierci.

Po co czekać do następnego dnia na śmierć. Będzie tak leżała bezradnie, a w międzyczasie podpełznie do niej Ptak Nocy i… zrobi to, co robił z bezradnymi czarownicami.

Oddech uwiązł jej w gardle i raz jeszcze z wysiłkiem obróciła głowę o parę centymetrów, żeby zobaczyć, czy Ptak Nocy rzeczywiście przysiadł na skalnym występie kilka metrów ponad jej głową. Znowu nie udało jej się tego sprawdzić, a tylko w oku zapiekła kropla potu, która spłynęła z czoła.

Miałaś zagwizdać — przypomniała sobie, a potem pomyślała: to niedorzeczne. Masz dziewiętnaście lat, a może już dwadzieścia. Przestałaś się bać Ptaka Nocy, kiedy skończyłaś sześć. Nawet gdyby udało jej się ściągnąć wargi, wydobyłaby z siebie co najwyżej ćwierkot kanarka.

Była po części przekonana, że dalekie dźwięki, które zaczęła słyszeć krótko po tym, jak opuściła Chrisa i Valihę, były echem jej własnych kroków, cichym szemraniem ptaków usadowionych na grzędach i odległym szumem spadającej wody. Jednakże częściowe przekonanie zostawia mnóstwo miejsca dla wyobraźni i Ptak Nocy wyskoczył z jej dziecięcych wspomnień, by wrzeszczeć i szwargotać w jakimś miejscu, do którego nie sięgała wzrokiem.

Nie wierzyła, że to naprawdę Ptak Nocy; nawet w swoim obecnym stanie wiedziała, że takie zwierzę nigdy nie istniało, ani tutaj, ani na Ziemi. To tylko bajka, którą opowiadają sobie małe dziewczynki i nic więcej. Jednakże cała ta sprawa z Ptakiem Nocy polegała na tym, że nikt nie mógł go zobaczyć. Unosiły go skrzydła z cienia i zawsze atakował od tyłu, potrafił zmieniać swoją wielkość i kształt, aby się stopić z jakimś ciemnym miejscem i ukryć z jednakową łatwością w mrocznej izdebce, pod łóżkiem, a nawet w zakurzonym zakamarku. Cokolwiek ją nękało — o ile rzeczywiście tak było — najwyraźniej należało do świata wyobraźni. Nic przecież nie widziała. Jednak od czasu do czasu zdawało się jej, że słyszy odgłos drapiących szponów i klekot upiornego dzioba.

Robin wiedziała, że w tej jaskini oprócz świecących ptaków, ogórków, krewetek i sałaty żyje znacznie więcej stworzeń i że rosną tu również rozmaite rośliny. Widywała maleńkie, szkliste jaszczurki, których liczba odnóży wahała się od dwóch do kilkuset. Lubiły ciepło i było ich coraz więcej w miarę jak posuwała się dalej na zachód, tak więc jej pierwszą pracą każdego ranka było wytrzepywanie ich ze śpiwora. Napotykała też stworzenia przypominające rozgwiazdy i ślimaki, których muszle miały tyle różnych kształtów, co płatki śniegu. Któregoś razu widziała, jak świecącego ptaka porwał jakiś latający stwór, a kiedy indziej znalazła coś, co mogło być częścią wszechobecnego ciała Gai odartego z jego kamiennej skóry, ale równie dobrze mogło stanowić tułów jakiegoś zwierzęcia, tak wielkiego, że płetwal błękitny wyglądałby przy nim jak zwykły piskorz. Przekonała się jednak z całą pewnością, że to coś było ciepłe, miękkie i na szczęście niegroźne.

Skoro wszystkie te stworzenia żyły w jaskini, która na pierwszy rzut oka składała się z niezliczonych kilometrów jałowych, kamiennych pustkowi, to czemu nie miało być wśród nich Ptaka Nocy?

Raz jeszcze spróbowała obejrzeć się przez ramię i tym razem udało jej się odrobinę unieść podbródek. Wkrótce mogła już poruszyć stopami znajdującymi się dobry metr poniżej głowy. Gdy w końcu odzyskała całkowicie władzę w rękach i nogach, znieruchomiała na długą chwilę, aby się upewnić, że w pełni panuje nad swoim ciałem. Dopiero wtedy odważyła się ruszyć ze zbocza, na które upadła.

Poruszała się niezwykle ostrożnie. Pełzła do tyłu wspierając się na piętach i łokciach, aż wreszcie poczuła, że grunt staje się płaski i wtedy przylgnęła do ciepłej skały. Grawitacja jest zjawiskiem wspaniałym, kiedy przypiera do stabilnej powierzchni, ale niezbyt przyjemnym, kiedy wyszarpuje z niezbyt pewnej pozycji. Wcześniej Robin rzadko rozmyślała o grawitacji, a już na pewno nie w kategoriach przyjaciela albo wroga.

Wreszcie przestała drżeć i podpełzła do skraju wąwozu, w którym leżała bezradnie tyle godzin. Padając zmiażdżyła swoim ciałem świecącego ptaka. Obok niego zdychał drugi, ale rzucał jeszcze dostateczną ilość światła, by mogła dojrzeć dno, które znajdowało się nie dalej niż półtora metra poniżej miejsca, w którym były jej stopy.

Przed przybyciem na Gaję takie odległości ją śmieszyły. Teraz wcale nie było jej do śmiechu. Ostatecznie sto metrów to aż za dużo; żeby się zabić, wystarczyć mogło i dziesięć. Żeby dobrze walnąć, starczyłyby nawet dwa albo jeden.

Zbadała najpierw swoje ciało, potem ekwipunek. Czuła ostry ból w boku, ale obmacawszy się starannie, stwierdziła, że nie złamała żadnego żebra. Pod nosem miała zaschniętą krew, rozbiła go sobie zaraz po tym, jak się poślizgnęła i zaczęła swój przerażający upadek w nieznane. Oprócz kilku zadrapań i zdartego paznokcia nie zaznała żadnych innych obrażeń. Sprawdziła ostatnie elementy wyposażenia, które zachowała po kilku czystkach i przekonała się, że nic nie brakuje. Klatka na ptaki połamała się, ale i tak nie miała już czego w niej trzymać. Zresztą mogła w każdej chwili upleść nową z wikliny i pnączy w następnym obozowisku.

Straciła rachubę, ile razy udało jej się uniknąć nieszczęścia, więc w pewnym sensie zapomniała, co to właściwie znaczy uniknąć. Nawet gdyby wyeliminowała wszystkie te momenty, kiedy czuła, że jej dłonie ześlizgują się z liny, chwilowe utraty oparcia dla stóp, spadające kamienie, które uderzały zaledwie kilka metrów od niej, ruchome wydmy, które okazywały się być głębokie po pas, nagłe powodzie pojawiające się nie wiadomo skąd i rwące z łoskotem korytami strumieni, przez które właśnie miała się przeprawić… nawet gdyby policzyła tylko te wypadki, kiedy dosłownie czuła zimną i groźną obecność śmierci, która ocierała się swą oślizgłą dłonią o jej ciało i pozostawiała po sobie znamię strachu na duszy, to i tak było ich zbyt wiele. Miała szczęście, że wciąż żyła i zdawała sobie z tego sprawę. Były kiedyś takie czasy, kiedy ryzyko ją podniecało, ale czasy te minęły bezpowrotnie.

Każdy dzień przynosił z sobą nowy rodzaj strachu. Poznała ich dotychczas tak wiele, że przestała się już ich wstydzić, była zbyt przybita, zbyt pognębiona rozpadem tej osoby, za którą się dotychczas uważała. Wiedziała, że z tej jaskini nie wyjdzie już żadna Robin Dziewięciopalca, lecz jakiś obcy, złamany człowiek. Nie było łatwo być Robin, ale można ją było szanować. Nikt nią nigdy nie pomiatał. Po raz wtóry zastanowiła się, po co jeszcze żyje. Czuła, że byłoby bardziej honorowo umrzeć tam, gdzie jej nikt nie widzi. Wyjście na światło oznaczało ujawnienie całej hańby.

Jednakże jakiś czas później, ponaglana siłą, której nie pojmowała i której oparłaby się, gdyby znała na to sposób, wstała i podjęła swą długą wędrówkę na wschód.

Wyglądało to tak łatwo gdy przedstawiała to Chrisowi i tytanii. Miała przejść przez jaskinię i kierując się cały czas na wschód, dotrzeć do Tei. Naturalnie, przyjmowała założenie, że kierunek, który oni nazwali wschodnim, był rzeczywiście wschodem, ale jeśli było inaczej, to i tak nie miała na to wpływu.