To migoczące światło, które w pewnym momencie dostrzegła, z początku ją irytowało. Jego obecność nie dawała się wyjaśnić. Nie miała ochoty oglądać żadnych zjawisk paranormalnych, jak duch Gaby czy miraże z udziałem Chrisa i Valihy, a była pewna, że to światło jest właśnie czymś takim. Gdyby podeszła bliżej, znalazłaby pewnie osiodłaną Obój, gotową pogalopować razem.
Po chwili zastanowienia pomyślała: dlaczego nie? Jeśli miała umrzeć, to lepiej w towarzystwie przyjaciółki. Co z tego, że tytania już nie żyła. Robin nie była przesądna. Uśmiałyby się zdrowo, Obój musiałaby przyznać, że życie po śmierci naprawdę istnieje, a ona i jej rasa zupełnie się mylą w tym względzie. Robin roześmiała się i ruszyła w stronę niskiego wzniesienia, na szczycie którego płonęło światło.
Dotarła tam całkiem przytomna, świadoma, że to może być tylko przedśmiertna wizja. Z trudem walczyła o zachowanie resztek świadomości. Światło było na pewno prawdziwe i choć nie miała pojęcia, jakie jest jego źródło, zdawała sobie sprawę, że jeśli to nie jest jej wybawienie, to nie będzie już miała następnej szansy.
Coraz gorzej widziała. Tylko przypadek, dzięki któremu wpadła na wspornik, spowodował, że wreszcie przestała się błąkać. Usłyszała metaliczny pogłos, oszołomiona zachwiała się raz jeszcze i zadarłszy głowę, z trudem wytężyła wzrok. To właśnie tam, w górze, kilkunastosekundowym rytmem rozbłyskiwało czerwone światło. Wytężyła wzrok, by ogarnąć kształt budynku. Miał około dziesięciu metrów wysokości, stał na czterech wspornikach, połączonych ze sobą metalowymi przęsłami i wyglądał jak wieża strażacka. Wchodziło się do niego po drewnianej drabinie.
Nagle coś przykuło jej wzrok. Na wysokości wzroku, obok drabiny wisiała niewielka tabliczka. Starła śnieg i przeczytała:
PRZEDSIĘBIORSTWO BUDOWLANE „PLAUGET”
SCHRONISKO NUMER JEDENAŚCIE
„WITAJCIE PODRÓŻNI!”
Gaby Plauget, właśc.
Robin zamrugała, przeczytała napis kilka razy, żeby sprawdzić, czy nie zniknie tak, jak duch Gaby. Nie zniknął. Oblizała wargi i wyciągnęła na oślep rękę, usiłując uchwycić drewniany szczebel. Dłonie odmówiły jej posłuszeństwa. To było bardzo rozsądnie ze strony Gaby zbudować drabinę z drewna, pomyślała, przypomniawszy sobie potworny chłód kolby pistoletu.
Przewiesiła ręce przez szczebel i podciągnęła się do góry. Musiała spojrzeć w dół, by sprawdzić, czy jej nogi mają oparcie, gdyż całkowicie straciła w nich czucie. Trzy stopnie i odpoczynek, potem pięć i znowu odpoczynek, kolejne trzy i jeszcze dwa. Potem już ani jednego. Już nie miała siły wspinać się dalej. Spojrzała w dół i stwierdziła, że jest już prawie w połowie drogi, więc pewnie straciła przytomność i pogubiła się w obliczeniach. Spojrzała w górę i zrozumiała, że równie dobrze mógłby to być Mont Everest.
Tak blisko.
Ponad nią otwarły się drzwi. Zza wąskiego progu wychyliła się czyjaś twarz. Miała nadzieję, że to Cirocco, bo w to mogłaby uwierzyć. Czarodziejka miała powód, żeby przybyć do Tei — dobry, poważny, logiczny powód. Każda inna osoba to miraż, zjawa.
— Robin? To ty?
Poczuła zapach kawy i jakiejś potrawy gotującej się na kuchence. Zbyt dobre, by mogło być prawdziwe. Nie, to nie Cirocco. Zabawne, ale nie było już sensu się upewniać, bo rozpoznała tę twarz. To była Trini, jej kochanka sprzed miliona lat w Titantown. W tym momencie pojęła, że to wszystko jej się tylko śni.
Rozwarła uchwyt i spadła w głęboką śnieżną zaspę.
39. Posterunek
Pieniądze Cirocco gromadziły się na Ziemi już od ponad siedemdziesięciu pięciu lat. Tantiemy z prac naukowych, przewodników po Gai i autobiografii „Wybrałam przygodę” (tytuł pochodził od wydawcy), która stała się bestsellerem, potem tematem dwóch filmów i serialu telewizyjnego. Oprócz tego miała udziały w handlu kokainą, który okazał się całkiem lukratywny. Do tego dochodziła jeszcze pensja z NASA, którą wypłacano przez cały czas trwania wyprawy „Ringmastera”, aż do czasu jej rezygnacji.
Zatrudniła brazylijskiego prawnika oraz szwajcarskiego doradcę do spraw inwestycji i dała im dwie instrukcje: chronić ją przed inflacją i nie dopuszczać do konfiskaty aktywów przez rządy komunistyczne. Dała do zrozumienia, że chce, aby jej pieniądze inwestowano w firmach trudniących się wyprawami w kosmos i że nie życzy sobie, by je wykorzystywano w sposób sprzeczny z interesami Stanów Zjednoczonych. Prawnik zasugerował, że ten ostatni wymóg jest przestarzały i trudno go sprecyzować, więc odpisała, że na Ziemi jest mnóstwo prawników. Zrozumiał i odtąd pracowali dla niej jego potomkowie.
Potem zapomniała o tych pieniądzach. Raz do roku dostawała sprawozdanie, które otwierała, by zerknąć na ostatni wiersz, a potem wyrzucić do kosza. Jej fortuna przetrwała dwie depresje, które wymiotły z rynku całe rzesze drobniejszych inwestorów. Jej agenci wiedzieli, że dba jedynie o długie terminy i nie przejmuje się chwilowymi stratami. Zdarzały się złe lata, ale ogólna tendencja była rosnąca.
Wszystko to stanowiło nic nie znaczącą abstrakcję. Co mógł ją obchodzić fakt, że jest posiadaczką X kilogramów złota, Y procent udziałów korporacji Y Prime i Z niemieckich marek w znaczkach pocztowych oraz dziełach sztuki? Jeśli sprawozdanie przychodziło na czas, mogła się pośmiać nad wykazami aktywów, rozciągającymi się od mercedesów po merynosy, od Pollocków po pola uprawne. Raz tylko wysłała list, kiedy przypadkiem odkryła, że jest właścicielką Empire State Building, przeznaczonego wówczas do rozbiórki. Kazała go odrestaurować, pakując w ciągu następnych dwóch lat miliony w to przedsięwzięcie. Potem całość wkładów się zwróciła, a jej agenci niewątpliwie uznali ją za geniusza finansowego. Jednak prawdziwą przyczyną tej operacji było wspomnienie z dzieciństwa, gdy matka zabrała ją na samą górę, w dniu kiedy skończyła siedem lat — najpiękniejsze wspomnienie o matce.
Od czasu do czasu zastanawiała się, czy nie scedować swojej fortuny na kogoś lub na coś, ale była tak oderwana od ziemskich problemów, że nie miała pojęcia, czy warto. Często ona i Gaby śmiały się, że wybiorą jakieś nazwisko z książki telefonicznej i ofiarują wszystko jednej osobie albo przekażą cały majątek na domy dla niezamężnych złotych rybek.
Teraz jednak okazało się, że pieniądze czasami się na coś przydają.
Trini dostrzegła światła lądowania, kiedy samolot był jeszcze dość daleko. Znacznie później usłyszała przenikliwe wycie małego silnika odrzutowego. Nie była pewna, czy to jej się podoba. Sprzęt Cirocco jeszcze nie został dostarczony, kiedy Trini obejmowała posterunek w Schronisku Jedenastym. Przybyła na Gaję między innymi po to, by uciec przed presją zmechanizowanej cywilizacji. Jak większość ludzi na Gai żywiła głębokie uprzedzenie wobec wszelkich, nawet najprostszych urządzeń technicznych. Rozumiała jednak motywy postępowania Czarodziejki. Cirocco wypowiedziała bombom wojnę na śmierć i życie i Trini nie wątpiła, że wkrótce zmiecie je z powierzchni nieba.
Samolot pokonywał ostatnie metry przed lądowaniem, a odrzut jego silników wzniecał tumany na ziemi. Zamarznięty Ophion, pokryty pagórkami nawianego śniegu, w niczym nie przypominał przyzwoitego lotniska, jednakże mały samolot potrzebował do wylądowania pasa długości zaledwie trzydziestu metrów. Niska grawitacja wraz z gęstą atmosferą Gai dawały dużą siłę nośną, toteż maszyna dzięki swym przezroczystym skrzydłom z plastykowej błony była zwinna jak motyl. Kiedy śnieg opadł, Trini dostrzegła osadzone na skrzydłach jakieś ciemne kształty i domyśliła się, że muszą być to lasery albo karabiny maszynowe. Sześcioosobowy odrzutowiec przystosowano do walki powietrznej.