Rzedniejące drzewa oznaczały, że kapitan znajduje się bardzo blisko zatoczki. W kilka chwil później usłyszał na ścieżce za sobą tupot stóp Gankisa. Poczuł wstrząs, gdy stary marynarz bez wahania go wyminął. Kennit jedynie na moment dostrzegł pooraną zmarszczkami twarz, wykrzywioną w panicznym strachu, po czym zobaczył drobiny żużlu wyskakujące spod zniszczonych butów pędzącego przed nim starca. Mimo iż kapitan dotąd sądził, że nie potrafi biec już szybciej, przyspieszył, pędem opuszczając osłonę drzew. W końcu znalazł się na plaży.
Usłyszał, jak Gankis krzyczy do chłopca pokładowego, by zatrzymał gig. Chłopak najwyraźniej nie zamierzał już dłużej czekać na powrót kapitana, ponieważ zaczął spychać łódkę z pasa wodorostów i pokrytych pąklami skał na umykające fale odpływu. Na widok pojawiających się na plaży Kennita i Gankisa z zakotwiczonego statku rozległy się krzyki. Stojący na rufie marynarz machał do nich szaleńczo, zalecając pośpiech. “Marietcie” groziło poważne niebezpieczeństwo. Odpływ sprawił, że prawie znalazła się na płyciźnie. Marynarze uwijali się przy kołowrocie kotwicy. Kapitan zauważył, że podniesiona przez fale “Marietta” przechyla się nieco na bok, a potem zsuwa się z wierzchołka nagle odsłoniętej skały. Na chwilę serce zamarło mu w piersi. Poza samym sobą, najbardziej ze wszystkiego na świecie kochał swój statek.
Buty Kennita ślizgały się na rozmokłych wodorostach. Rozgniatając pąkle, młody pirat gramolił się po skalistym brzegu za chłopcem i gigiem. Gankis biegł przed nim. W końcu obaj dopadli łodzi. Niepotrzebne były żadne rozkazy. Wszyscy trzej chwycili górną krawędź nadburcia gigu i spychali go na cofające się fale. Zanim ostatni z nich wdrapał się do łodzi, byli doszczętnie przemoczeni. Gankis i chłopiec złapali za wiosła i zanurzyli je w wodzie, podczas gdy Kennit zajął miejsce na rufie. “Marietta” podnosiła obwieszoną wodorostami kotwicę. Wiosła walczyły z żaglami i odległość między statkiem i łodzią zmniejszyła się. Gig znalazł się obok “Marietty” i marynarze zrzucili z góry haki. Łódkę przymocowano do statku i w kilka minut później Kennit znalazł się na pokładzie “Marietty”. Za sterem stał Sorcor i natychmiast, gdy zobaczył bezpiecznego kapitana na pokładzie, obrócił kołem i wykrzyczał rozkazy, dzięki którym statek ostro ruszył do przodu. Wiatr wypełnił żagle i cisnął “Mariettę” na nadchodzącą falę, w rwący nurt. Pchany siłą podmuchu statek zaczął się oddalać od niebezpiecznych zębatych skał Zatoki Fałszywej.
Kennit rozejrzał się pokładzie. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że wszystko jest w porządku. Chłopiec pokładowy wręcz się skulił, kiedy na niego spojrzał. Kennit nic nie powiedział, tylko patrzył, ale chłopak zdawał sobie sprawę, że kapitan nie przeoczył jego nieposłuszeństwa, i że nie zapomni. Jaka szkoda. Chłopiec miał zapewne ładne, gładkie plecy; jutro nie będą już tak nieskalane. Jutro Kennit się z nim rozprawi. Jutro. Niech sobie chłopak poczeka na baty, niech się podenerwuje i porozmyśla nad własnym tchórzostwem.
Młody pirat kiwnął jedynie głową matowi i poszedł do swojej kwatery. Wprawdzie był o krok od nieszczęścia, niemniej miał poczucie triumfu. Okpił przedstawicieli Innego Ludu, odniósł nad nimi zwycięstwo w ich własnej grze. Szczęście go nie opuściło. Kosztowny talizman ożył i udowodnił, że jest wart swojej ceny. I co najważniejsze, Kennit otrzymał wróżbę – Inny potwierdził, że młody kapitan osiągnie to, co zamierzył. A zatem zostanie pierwszym królem Wysp Pirackich!
2. ŻYWOSTATKI
Wąż płynął przez wodę, bez wysiłku sunął za pozostawianym przez statek śladem. Łuskowate ciało stworzenia lśniło jak skóra delfina, było jednak bardziej opalizująco błękitne. Głowę, którą stwór podniósł nad wodę, zdobiło mnóstwo kolców i długie niczym u suma wąsy. Intensywnie błękitne oczy wpatrzyły się w Brashena, po czym rozszerzyły się i znieruchomiały w charakterystycznym dla flirtującej kobiety oczekiwaniu. Potem szeroko otworzyła się paszcza, olśniewająco purpurowa i pokryta rzędami nachylonych do wnętrza zębów. Paszcza pozostała rozdziawiona. Była tak wielka, że mogła pomieścić stojącego mężczyznę. Wiszące dotąd wąsy podniosły się nagle, tworząc podobną lwiej grzywę jadowitych żądeł. Wąż pochwycił Brashena w szkarłatną paszczę i pochłonął go.
Mężczyznę otoczyła ciemność. Z gardzieli docierał chłodny smród przywodzący na myśl odór padliny. Brashen rzucił się dziko w tył, przeraźliwie krzycząc. Jego ręce napotkały drewno i chwyciły je, a wtedy powrócił spokój. Na szczęście był to tylko koszmarny sen. Drżąc, mężczyzna zaczerpnął oddechu. Przed chwilę słuchał znajomych dźwięków: skrzypienia drewnianych belek “Vivacii”, oddechu śpiących towarzyszy i plusku uderzającej w kadłub wody. Nad głową Brashen słyszał tupot bosych stóp; któryś z marynarzy wypełniał oficerski rozkaz. Wokół wszystko było znajome i bezpieczne. Młody żeglarz głęboko wciągnął w płuca powietrze, niemal gęste od aromatu smołowanego drewna, smrodu przebywających od dłuższego czasu w zamkniętych kwaterach mężczyzn oraz słabiutki niczym kobieca woń zapach ładunku statku. Przeciągnął się, rozpychając się ramionami i stopami o brzegi ciasnej drewnianej koi, a następnie ponownie się zawinął w koc. Do wachty zostało jeszcze kilka godzin. Jeśli teraz się nie prześpi, później będzie tego żałował.
Zamknął oczy, po chwili jednak znowu je otworzył i wpatrzył w półmrok dziobówki. Czuł, jak kusi go senny koszmar, jak się czai, by znowu zawładnąć jego umysłem i ciałem. Zaklął cicho pod nosem. Wiedział, że musi się przespać, jeśli jednak jego myśli zaprzątnie sen o wężu, nie wypocznie odpowiednio.
Koszmar ten śnił mu się już od jakiegoś czasu i Brashenowi wydawał się niemal bardziej rzeczywisty niż niektóre wspomnienia. Dręczył go w najdziwniejszych chwilach, zwykle wtedy, gdy zamierzał podjąć jakąś ważną decyzję. W takich sytuacjach wąż wyłaniał się z czeluści jego snu, wbijał się długimi zębami w jego duszę i próbował nim zawładnąć. Niewiele znaczył fakt, że Brashen był już człowiekiem dorosłym, świetnym marynarzem, lepszym niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent znanych mu ludzi morza. Kiedy ten sen spadał na niego, mężczyzna cofał się do czasów, gdy był chłopcem, do okresu, gdy wszyscy – nawet on sam – słusznie nim pogardzali.
Zastanowił się, jaki problem najbardziej go niepokoi. Tak, jego kapitan go lekceważył. Taka była prawda, choć opinia Kyle'a w niczym nie umniejszała jego marynarskich umiejętności. Jeszcze do niedawna Brashen był na tym statku pierwszym oficerem, zastępcą kapitana Vestrita. I dobrze się na tym stanowisku sprawował. Kiedy Vestrit zachorował, Brashen ośmielał się mieć nadzieję, że obejmie po nim dowództwo “Vivacii”. Zamiast tego starzec przekazał statek swojemu zięciowi, Kyle'owi Havenowi. No cóż, rodzina to rodzina i młody marynarz musiał się z tym faktem pogodzić. Niestety kapitan Haven postanowił sam sobie wybrać pierwszego oficera i nie został nim on, Brashen Treli. Nie było w tym jego winy, o czym wiedział każdy członek załogi na statku i każdy człowiek w Mieście Wolnego Handlu. Brashen nie miał się czego wstydzić; Kyle po prostu chciał mieć na stanowisku zastępcy własnego człowieka. Brashen przemyślał tę sprawę i doszedł do wniosku, że woli służyć jako drugi oficer na “Vivacii” niż jako pierwszy na innym statku. To była jego decyzja i ponosił za nią całkowitą odpowiedzialność. Na nieszczęście, gdy statek wypłynął z doków, Haven postanowił wprowadzić zaufanego marynarza również na stanowisko drugiego oficera. Brashen zacisnął zęby i pozostał posłuszny decyzji kapitana. Jednak mimo wielu lat spędzonych na “Vivacii” i mimo wdzięczności wobec Ephrona Vestrita, podejrzewał, że będzie to jego ostatni rejs na tym statku.
Kapitan Haven nieraz dawał mu do zrozumienia, że nie cieszy się z pozostania Brashena i że nie ceni go jako członka swojej załogi. Podczas ostatniego etapu podróży nic, co Brashen robił, nie zadowalało dowódcy. Jeśli młody marynarz dostrzegał jakieś zadanie i wyznaczał człowieka, by je wykonał, Haven twierdził, że Brashen przekracza swoje kompetencje. Jeśli wypełniał tylko ściśle przydzielone mu obowiązki, słyszał, że jest leniwym głupkiem. Z każdym upływającym dniem zbliżało się Miasto Wolnego Handlu, a Haven stawał się coraz bardziej irytujący. Młody marynarz wiedział, że jeśli po zacumowaniu w macierzystym porcie Vestrit nie wróci na stanowisko kapitana, on opuści pokład “Vivacii” raz na zawsze. Myśląc o tym, przeżywał katusze, ale przypominał sobie, że istnieją przecież inne żaglowce, wiele bardzo pięknych, i że cieszył się teraz reputacją całkiem dobrego żeglarza. Zupełnie inaczej było, gdy zaczynał pływać i musiał przyjmować pierwszą lepszą posadę na byle jakim statku. Zresztą pierwszy rejs okazał się nie lada wyzwaniem i młodziutki wówczas majtek miał szczęście, że w ogóle go przeżył. Wówczas zaczęły się senne koszmary.