Выбрать главу

Miał czternaście lat, gdy po raz pierwszy zobaczył morskiego węża; dziesięć długich lat temu, kiedy był jeszcze żółtodziobem. Przebywał dopiero niecałe trzy tygodnie na pokładzie swego pierwszego statku, powolnej chalcedzkiej łajby o nazwie “Rozprysk”, która nawet na najlepszych wodach poruszała się jak ciężarna kobieta pchająca wózek, a na gorszych trudno było przewidzieć jej prędkość. Przez większość czasu Brashen leżał dotknięty morską chorobą i obolały, ponieważ nie nawykł do tak ciężkiej pracy. Czasem bolały go też plecy po zasłużonych oficerskich batach. Odczuwał też niesmak na wspomnienie pewnego wieczoru, gdy obleśny Farsey przyszedł do niego do forpiku, przykucnął przy nim, wypowiedział kilka słów współczucia, widząc siniaki, a potem… nagle wsunął rękę pod jego koc i zaczął tam po omacku gmerać. Brashenowi udało się przepędzić mężczyznę, lecz i tak poczuł się poniżony. Mimo wyglądu tłuściocha, baryłkowaty Farsey okazał się silny i umięśniony; przez jakiś czas obmacywał Brashena, mimo iż ten kłuł go, okładał pięściami i usiłował wywinąć się z jego uścisku. Żaden z pozostałych marynarzy, śpiących w forpiku, nie tylko nie pomógł chłopcu, ale nawet nie wystawił nosa spod koca. Brashen nie był zbyt lubiany na pokładzie z powodu swego gładkiego jeszcze ciała i zbyt wyszukanego – jak na gusty marynarzy – języka. Nazywali go “uczniakiem”, nie domyślając się nawet, jak bardzo go tym epitetem ranią. Nie potrafili mu zaufać, nie interesowały ich jego sprawy, więc najczęściej go ignorowali.

Brashen uciekł przed Farseyem z forpiku, pobiegł na rufę, usiadł tam zakutany w koc i trochę sobie popłakał. Szkoła, nauczyciele i niekończące się lekcje, które niegdyś uważał za tak trudne do zniesienia, teraz wydały mu się niezwykle pociągające. Były niczym syrena, wzywająca go do mięciutkiego łóżka, gorących posiłków i godzin, które należały tylko do niego. Tu, na “Rozprysku”, często sam szukał sobie zajęć, bojąc się, iż marynarze zobaczą, że próżnuje, a wówczas natychmiast obarczą go pracą. Wiedział, że nawet w nocy, gdy tak siedział na rufie, każdy oficer może go zagonić do roboty. Powinien spróbować się gdzieś przespać, a jednak wpatrywał się w tłustą wodę kilwateru, aż poczuł napływające mdłości. Na pewno zwymiotowałby ponownie, gdyby tylko miał czym. Pochylił czoło na reling i starał się wciągnąć do płuc powietrze, które nie smakowałoby smołowanym drewnem ani morską solą.

Gdy patrzył w lśniące czarne wody, toczące się tak lekko za “Rozpryskiem”, przyszło mu do głowy, że może zrobić jeszcze jedną rzecz. Nigdy przedtem o tym nie myślał, dopiero teraz. Decyzja wydawała się prosta i logiczna. Skoczyć do wody! Kilka przykrych minut, a potem wszystko się skończy. Nigdy już nie będzie musiał nikomu odpowiadać ani znosić uderzeń liny o żebra. Nigdy nie będzie się wstydził, nie poczuje się nieszczęśliwy ani niemądry. Wyjście to wydało mu się najlepsze z możliwych. Jeszcze tylko chwila i wszystko minie. Nie będzie się musiał dręczyć, modlić o nic ani przed niczym bronić. Potrzebny był tylko jeden moment stanowczości, a potem koniec.

Wstał i pochylił się ponad relingiem, szukając w sobie siły, dzięki której przejąłby kontrolę nad własnym losem. Kiedy wszakże zrobił głęboki wdech i już miał się rzucić w fale, zobaczył węża. Stwór sunął za żaglowcem, milczący jak czas. Jego wielkie, faliste ciało kryło się w łagodnym łuku śladu statku. Ciało bestii idealnie naśladowało poruszające się fale: gdyby nie poblask łusek w świetle księżyca, chłopiec nawet nie wiedziałby, że w ich kilwaterze płynie bestia.

Serce zamarto mu wtedy w piersi i zabrakło oddechu; niemal poczuł ból. Chciał krzykiem oznajmić, co zobaczył i zawołać wartownika, który by to potwierdził. Węże widywano niezwykle rzadko, a wielu mieszkańców lądu mówiło wręcz, że są one jedynie czystym wymysłem morskich szczurów. Brashen wiedział również, co marynarze mawiają o dużych wężach – że człowiek, który takiego zobaczy, widzi własną śmierć. Nagle poczuł pewność, że nikt nie powinien się dowiedzieć o jego spotkaniu z wężem. Załoga uznałaby zapewne ten fakt za złą wróżbę dla całego statku. A wówczas istniałby tylko jeden sposób odczynienia pecha: przypadkiem ktoś nie naciągnąłby wystarczająco mocno żagla i Brashen spadłby z rei prosto w otwarty luk i złamał kark… albo po prostu cicho zniknąłby którejś nocy podczas długiej, nudnej wachty.

Mimo że jeszcze przed chwilą rozmyślał o samobójstwie, teraz uświadomił sobie, iż wcale nie chce umierać. Ani z własnej ręki, ani z ręki kogoś innego. Pragnął przeżyć tę po trzykroć przeklętą podróż, zejść na brzeg i wrócić do wcześniejszego trybu życia. Postanowił pójść do ojca, uklęknąć przed nim i błagać o przebaczenie jak nigdy przedtem. Chyba przyjmą go z powrotem. Może nie będzie już dziedzicem fortuny Trellów, ale nie dbał o to. Niech dziedziczy Cerwin, Brashen zadowoli się losem młodszego syna. Obiecał sobie, że porzuci hazard, przestanie pić i zażywać cindin. Zrobi wszystko, czego zażądają ojciec i dziad. Chwytał się życia równie mocno jak pełnymi pęcherzy rękoma trzymał się relingu, podczas gdy obserwował pokryte łuskami walcowate ciało lekko sunące w kilwaterze.

Potem przyszło najgorsze. To, co nadal powracało w jego snach. Wąż najwyraźniej zrozumiał, że poniósł klęskę. Jego podstęp się nie udał i nie dopadnie swej ofiary. W tym momencie Brashen poczuł dreszcz tak nieprzyjemny jak wówczas, gdy ręka Farseya dotykała jego krocza i uprzytomnił sobie, że nagła myśl o samobójstwie zrodziła się w jego głowie z sugestii węża. W tym momencie stwór niedbale się obrócił, opuścił zasłaniający go kilwater i popłynął wzdłuż statku, ukazując Brashenowi swe ciało w całej okazałości. Był już na wysokości śródokręcia “Rozprysku”. Błyszczał i mienił się kolorami. Poruszał się bez wysiłku, chłopcu wydawało się, że to statek ciągnie bestię za sobą. Głowa stwora nie przypominała płaskiego, trójkątnego łba charakterystycznego dla węży lądowych; była pełna, sklepiona, o zakrzywionym czole i ogromnych, umieszczonych po bokach oczach. Jadowite wąsy zwisały pod dolną szczęką.

Nagle stworzenie przetoczyło się na bok, obnażyło jaśniejsze łuski brzuszne i popatrzyło na chłopca jednym z wielkich oczu. Owo spojrzenie zupełnie pozbawiło Brashena sił i sprawiło, że młodziutki majtek porzucił reling, uciekając do skrajnika dziobowego.

Minęło już tak wiele lat, a Brashena te oczy stale budziły z sennych koszmarów. Pamiętał je – ogromne, pozbawione brwi i rzęs – i nie potrafił zapomnieć, że było w nich coś straszliwie ludzkiego. W tych okrągłych, błękitnych oczach, które tak szyderczo mu się przypatrywały.

* * *

Althea tęskniła za kąpielą w słodkiej wodzie. Kiedy z trudem wspinała się po drabince prowadzącej na pokład, bolały ją wszystkie mięśnie, a w głowie jej huczało od gęstego powietrza rufowej ładowni. Na szczęście wykonała zadanie. Pójdzie do swojej luksusowej kabiny, przetrze się wilgotnym ręcznikiem, przebierze i może nawet trochę podrzemie. A potem pójdzie stawić czoło Kyle'owi. Odkładała to spotkanie już bardzo długo i z każdą chwilą jej niepokój rósł. Musi wreszcie mieć je za sobą, a potem pogodzić się z jego konsekwencjami.

– Panno Altheo – odezwał się Mild, ledwo stanęła na pokładzie. – Kapitan panią wzywa. – Chłopak pokładowy uśmiechał się do niej, na wpół przepraszając, na wpół rozkoszując się faktem, że przyniósł właśnie taką wieść.