Gwałtownie odpędził myśli związane z artystą. Nie było czasu na próżne rozpamiętywanie. Nie przybył przecież na Plażę Skarbów, aby powrócić do przeszłości, ale by znaleźć skarb, który uchroni go w przyszłości. Wpatrzył się w falujący brzeg i ruszył dalej po plaży. Nie zwracał uwagi na połyskujące muszle, szczypce krabów, sploty wyrwanych z korzeniami wodorostów oraz przeróżnej wielkości kawałki wyrzuconego przez fale drzewa. Bladobłękitne oczy młodego pirata wypatrywały tylko pięknych nieuszkodzonych przedmiotów. Niebawem jego poszukiwania zostały nagrodzone. W małej poobijanej drewnianej skrzynce znalazł komplet filiżanek. Ani przez chwilę nie zaprzątał sobie głowy myślami o twórcach i użytkownikach tych cacuszek. Filiżanek było dwanaście i zrobiono je z wydrążonych końców ptasich kości. Każdą filiżankę zdobił maleńki niebieski obrazek, wykonany niezwykle subtelną kreską, toteż Kennit odniósł wrażenie, iż twórca zamiast pędzelka używał do malowania jednego włoska. Cały komplet wyglądał na mocno zużyty. Błękitne obrazki już wyblakły, toteż nie sposób było odgadnąć, co przedstawiały, a rzeźbione kościane uszka bardzo ścieniały od długotrwałego używania. Kapitan wsunął skrzyneczkę pod pachę i powędrował dalej.
Szedł przed siebie wielkimi krokami. Nad głową świeciło słońce, w oczy wiał wiatr, wytworne buty pirata pozostawiały na mokrym piasku wyraźne ślady. Co jakiś czas Kennit podnosił wzrok i jakby od niechcenia, ale w gruncie rzeczy badawczo obserwował całą plażę. Na jego twarzy nie było widać ani śladu emocji i oczekiwań związanych z poszukiwaniem. W pewnej chwili, gdy spojrzał na piasek, zauważył maleńkie cedrowe pudełko. Drewno wygięło się od słonej wody, więc aby otworzyć szkatułkę, kapitan musiał uderzać nią o skałę niczym orzechem. Wewnątrz znajdowały się paznokcie. Ukształtowano je z kosztownej masy perłowej. Niewielkimi szczypczykami można by je umieścić na naturalnych paznokciach. W koniuszku każdego perłowego przedmiociku Kennit dostrzegł maleńki otwór, prawdopodobnie na truciznę. Paznokci było dwanaście. Pirat włożył je do drugiej kieszeni. Kiedy szedł, grzechotały i klekotały, obijając się o siebie.
Zupełnie nie przejmował się faktem, że owe znaleziska z pewnością nie zostały wykonane przez człowieka ani też zaprojektowane dla ludzkiego użytku. Chociaż wcześniej kpił z wiary Gankisa w istnienie magii na tej plaży, znał powszechnie panujące przekonanie, że na skalne wybrzeże docierają fale nie tylko tego oceanu. Statki, których nieroztropni kapitanowie decydowali się zakotwiczyć podczas sztormu w pobliżu wyspy, często znikały, nie zostawiając po sobie nawet jednej drzazgi. Starzy żeglarze mawiali, że przepadają one bez śladu z naszego świata, przeniesione na morza innego. A Kennit nie wątpił w istnienie innego świata. Spojrzał na niebo, które nadal było bezchmurnie błękitne. Wiatr wiał dość mocno, ale młody pirat wierzył, że ładna pogoda utrzyma się przynajmniej na tyle długo, by zdążył przejść Plażę Skarbów, a potem powędrował z powrotem na przeciwną stronę wyspy do Zatoki Fałszywej, gdzie na kotwicy czekał jego statek. Kennit ufał, że i tym razem szczęście go nie opuści.
Po chwili dostrzegł najbardziej niepokojące z dotychczasowych znalezisk. Była to na wpół zagrzebana w mokrym piasku sakwa, zszyta z kawałków czerwonej i niebieskiej skóry. Skóra była mocna, a sakwa wyglądała solidnie. Morska woda rozmoczyła ją i poplamiła, w niektórych miejscach kolory się rozmyły. Sól spowodowała blokadę mosiężnych sprzączek, służących jako zamknięcie sakwy i usztywniła skórzane rzemienie. Kennit nożem rozciął szew. Wewnątrz znajdował się miot kociąt, o idealnych kształtach, z długimi pazurami i opalizującymi łatkami za uszami. Było ich sześć, wszystkie martwe. Tłumiąc niesmak, podniósł najmniejszego. Odwrócił w rękach pozbawione życia ciałko. Zwierzątko miało niebieskie futerko, w odcieniu głębokiego barwinkowego błękitu, oraz oczka o różowych powiekach. Było maleńkie. Bardzo maleńkie. A także rozmokłe, zimne i odrażające. Jedno mokre ucho stworzonka zdobił rubinowy kolczyk, który wyglądał jak tłusty kleszcz. Kennit miał ochotę po prostu wyrzucić zwłoki. Śmieszne! Wyszarpnął z ucha kolczyk i wrzucił go do kieszeni. Jednak pod wpływem jakiegoś zupełnie niepojętego impulsu włożył małe niebieskie ciałka do sakwy, zostawił ją na brzegu, po czym ruszył w dalszą drogę.
Poczuł ekscytację połączoną z prawie religijnym uniesieniem. Drzewo. Kora i sok, zapach lasu i unoszące się nad głową liście. Drzewo. Ale również gleba i woda, powietrze i światło, wszystkie te elementy łączyły się z pojęciem drzewa. Chłopiec myślał o nich i wyobrażał sobie, że jest korą, liśćmi i korzeniami, a następnie powietrzem i wodą.
– Wintrowie.
Chłopiec powoli odwrócił oczy od powstającego przed nim drzewa i z wysiłkiem skupił wzrok na uśmiechniętej twarzy młodego kapłana. Berandol pokiwał głową z aprobatą. Wintrow na chwilę zamknął oczy, wstrzymał oddech, po czym wraz z wydechem uwolnił się od swojego zadania. Kiedy otworzył oczy, zrobił nagły wdech, jak po długim przebywaniu w głębokiej wodzie. Pstrokate światło, słodka woda, lekki wietrzyk – natychmiast wszystko Zniknęło. Chłopiec znajdował się w klasztornej pracowni, zimnym pomieszczeniu, którego ściany i podłoga wyłożone były kamieniem. Czuł, jak zimno podłogi kłuje go w gołe stopy. Oprócz jego stołu w dużej sali stał tuzin innych. Przy trzech spokojnie pracowali podobni Wintrowowi chłopcy, ich senne ruchy sugerowały, że młodzieńcy działają w transie. Jeden plótł koszyk, dwaj inni w mokrych szarych dłoniach obrabiali glinę.
Wintrow wpatrywał się w leżące przed nim na stole błyszczące kawałki szkła i diament do cięcia. Piękno witrażowego wizerunku, który zesztukował, zadziwiało nawet jego samego, a jednak ciągle jeszcze nawet nie otarł się o cud, jakim jest prawdziwe drzewo. Musnął obrazek palcami, przesunął nimi po pniu i pełnych gracji gałęziach, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że pieszczenie witrażu niewiele się różni od dotyku własnego ciała. Za sobą usłyszał cichy oddech Berandola. Wintrow był bardzo skupiony i czuł, jak jego myśli zbiegają się z myślami kapłana. Obaj odczuwali tę samą cześć. Przez jakiś czas stali nieruchomo, milcząco sławiąc cud ich boga, Sa.
– Wintrowie – powtórzył szeptem kapłan. Wyciągnął rękę i przesunął palcem po maleńkim smoku, który patrzył z górnych gałęzi drzewa, potem dotknął lśniącej krzywizny ciała węża, ukrytego w poskręcanych korzeniach. Wreszcie otoczył ręką ramiona chłopca i odwrócił go łagodnie od stolika. Podczas gdy wychodzili z pracowni, upomniał go cicho: – Jesteś jeszcze zbyt młody, aby utrzymywać się w takim stanie przez cały ranek. Musisz znaleźć czas dla wielu innych zajęć.
Wintrow podniósł ręce i przetarł oczy, w których nagle poczuł ogromne zmęczenie.
– Spędziłem tu cały ranek? – spytał oszołomiony. – Nie miałem o tym pojęcia, Berandolu.
– Wierzę ci. Jestem wszakże pewien, że zaraz ogarnie cię znużenie. W życiu niezwykle ważna jest skrupulatność, Wintrowie. Jutro poproś stróża, aby przerwał ci w środku poranka. Taki talent jak twój jest zbyt cenny. Nie pozwolimy, byś się wypalił.
– Teraz naprawdę odczuwam ból – przyznał chłopiec. Przesunął ręką po czole, odrzucił z oczu ładne czarne włosy i uśmiechnął się. – Ale drzewo było tego warte, Berandolu.
Kapłan z namysłem pokiwał głową.
– Tak, nawet w wielu znaczeniach tego słowa. Sprzedaż takiego okna przyniesie nam dużo pieniędzy. Wystarczy na naprawę dachu nad salą nowicjuszy. O ile tylko Matka Dellity zezwoli, by klasztor rozstał się z tak piękną rzeczą. – Berandol zawahał się na moment, a potem dodał: – Widzę, że znowu się ukazały. Smok i wąż. Wciąż jeszcze nie masz pomysłu… – urwał pytająco w pół zdania.