Kapłan skrzywił się ze współczuciem.
– Wydaje mi się, że zanim tu przybyłem, nie potrafiłem myśleć – ciągnął Wintrow. – W domu było zbyt głośno i zbyt ruchliwie. Nigdy nie miałem czasu na zastanowienie. Od chwili, gdy Nana wyrzucała nas rano z łóżek, aż do nocy byliśmy w ciągłym ruchu. Nana kąpała nas, ubierała, potem odbywaliśmy wycieczki, pobieraliśmy lekcje, jedliśmy posiłki, odwiedzaliśmy przyjaciół, przebierano nas, znowu coś jedliśmy… To trwało bez końca. Wiesz, że gdy przybyłem do klasztoru, przez pierwsze dwa dni nie opuściłem celi. Pozbawiony Nany, babci i matki, które stale mnie zaganiały do różnych zajęć, nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić. W dodatku, przez bardzo długi czas, ja i moja siostra stanowiliśmy dla nich jedność. “Dzieci” potrzebują drzemki, “dzieci” powinny zjeść obiad. Kiedy rozdzielono mnie z siostrą, wydawało mi się, że utraciłem część swojego ciała.
Berandol uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Więc takie jest życie Vestritów. Zawsze zastanawiałem się, jak żyją dzieci Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Moje życie było zupełnie inne, choć równocześnie w pewnym sensie podobne. Pasaliśmy świnie, cała moja rodzina. Nie miałem niani, nie chodziłem na wycieczki, ale ciągle byłem czymś zajęty, wykonując rozmaite posługi. Patrząc wstecz, muszę powiedzieć, że przez większość naszego czasu po prostu żyliśmy. Jedliśmy, dopasowywaliśmy się do innych, zajmowaliśmy się świniami… Zdaje mi się, że moja rodzina lepiej opiekowała się świniami niż dziećmi. Nikomu nawet nie przyszłoby do głowy oddać dziecka do stanu kapłańskiego. Potem moja matka zachorowała, a wtedy ojciec złożył obietnicę, że jeśli żona przeżyje, przeznaczą jedno z dzieci Sa. Matka przeżyła, a mnie odesłano; najmniejszego z całego rodzeństwa, z jednym ramieniem krótszym od drugiego. Jestem pewien, że to była ze strony mojej rodziny ofiara, lecz nie tak wielka, jak oddanie jednego z moich wysokich starszych braci.
– Miałeś krótsze ramię? – spytał zaskoczony Wintrow.
– Tak. We wczesnym dzieciństwie upadłem na rękę i ramię goiło się przez długi czas, a kiedy się zrosło, nie było tak silne jak drugie. Na szczęście kapłani mnie wyleczyli. Zostałem wyznaczony do sadu wraz z zespołem podlewaczy. Odpowiedzialny za grupę kapłan kazał mi nosić różniące się ciężarem kubełki. Cięższy niosłem słabszą ręką. Najpierw uważałem pomysł kapłana za szalony, przecież rodzice zawsze mnie uczyli, żebym posługiwał się głównie silniejszą ręką. To był mój pierwszy krok w świat przykazań Sa.
Wintrow na moment zmarszczył brwi, potem uśmiechnął się i wyrecytował.
– “Wystarczy, by najsłabszy z ludzi wypróbował swą siłę, a wtedy stanie się silny”.
– Właśnie. – Kapłan wskazał gestem długi, niski budynek przed nimi. Zmierzali do cel akolitów.
– Posłaniec przybył z dużym opóźnieniem. Będziesz się musiał szybko spakować i natychmiast wyruszyć, żeby dotrzeć do portu, zanim odpłynie twój statek. Czeka cię długi spacer.
– Statek! – Na twarz Wintrowa powróciło przerażenie. – Nie pomyślałem o tym. Nienawidzę morskich podróży. No cóż, nie zdołam inaczej dotrzeć z Jamaillii do Miasta Wolnego Handlu. – Po chwili chłopiec zasępił się jeszcze bardziej. – Mam iść do portu? Nie przygotowano dla mnie furmanki?
– A więc tak szybko wracasz do świata luksusów i bogactw, Wintrowie? – upomniał go Berandol. Kiedy speszony chłopiec zwiesił głowę, młody kapłan kontynuował: – Cóż, w liście napisano, że rodzina byłaby zadowolona, gdyby jakiś przyjaciel ofiarował ci swoje towarzystwo podczas pieszej wędrówki. – Ciszej dodał: – Podejrzewam, że twoja rodzina nie jest już tak zamożna jak niegdyś. Wojna Północna zaszkodziła wielu kupieckim rodzinom. Sporo ich towarów nigdy nie spłynęło Rzeką Kozią, innych nie udało się sprzedać. – Zadumał się, po czym ciągnął dalej: – A nasz młody Satrapa nie sprzyja Miastu Wolnego Handlu, jak to czynili jego ojciec i dziadowie. Tamci najwyraźniej sądzili, że tak odważni ludzie, którzy osiedlili się na Przeklętych Brzegach, powinni partycypować w hojnych skarbach, jakie tam znaleźli. Niestety, młody Cosgo myśli inaczej. Podobno uważa, że dostateczną nagrodą za ryzyko, które twoi przodkowie ponosili przez długi czas, są wspaniale zasiedlone Brzegi i brak dawnych niebezpieczeństw. Młody Satrapa nie tylko narzucił im nowe podatki, ale darowuje swoim ulubieńcom po kawałku ziemi w pobliżu Miasta Wolnego Handlu. – Potrząsnął głową. – Złamał słowo swoich dziadów i utrudnia życie przedstawicielom ludu, który zawsze był mu wierny. Z pewnością nie wyniknie z tego nic dobrego.
– Wiem, Berandolu. Powinienem się cieszyć, że nie muszę pokonać całej drogi na piechotę. Trudno mi wszakże zaakceptować podróż do miejsca, którego się obawiam, nie mówiąc o podróży statkiem. Będę nieszczęśliwy przez cały rejs.
– Mówisz o chorobie morskiej? – spytał z pewnym zaskoczeniem młody kapłan. – Nie sądziłem, że dotyka ona również przedstawicieli żeglarskich rodzin.
– Paskudna pogoda potrafi przekręcić żołądek każdego człowieka, ale… nie o to mi chodzi. Mówię o hałasie, nieustannej krzątaninie i ścisku. I o zapachu. A także o marynarzach. Są na swój sposób poczciwi, ale… – Chłopiec wzruszył ramionami. – Nie są tacy jak my, Berandolu. Nie mają czasu rozmawiać o sprawach, które tu omawiamy. A gdyby nawet spróbowali, zapewne ich wnioski swą prostotą przypominałyby rozważania naszych najmłodszych akolitów. Marynarze żyją jak zwierzęta i podobnie rozumują. Przez całą podróż będę czuł, że mieszkam wśród bydląt. Nie ma w tym oczywiście ich winy… – dodał, widząc zmarszczone brwi młodego kapłana.
Berandol zaczerpnął powietrza, jak gdyby chciał coś powiedzieć, potem jeszcze raz się zastanowił i, ciągle zadumany, wreszcie oświadczył:
– Wintrowie, minęły dwa lata od twoich ostatnich odwiedzin w domu rodzinnym. Dwa lata, odkąd po raz ostatni opuściłeś klasztor i spędziłeś nieco czasu z ludźmi pracy. Podczas tej wizyty patrz uważnie i przysłuchuj się, a po powrocie powiesz mi, czy twoje poglądy się nie zmieniły. Proszę, abyś dobrze sobie zapamiętał własne słowa i wiedz, że ja ich nie zapomnę.
– Dobrze, Berandolu – obiecał szczerze młodzieniec. – Będę za tobą tęsknił.
– Prawdopodobnie tak, ale na to przyjdzie czas za kilka dni, ponieważ zamierzam ci towarzyszyć w spacerze do portu. Chodź, musisz się przecież spakować.
Na długo zanim Kennit dotarł do końca plaży, był świadom, że Inny mu się przypatruje. Spodziewał się spotkania, a równocześnie czuł się zaintrygowany, ponieważ często słyszał, że te stworzenia świtu i mroku rzadko wychodzą ze swych kryjówek w ciągu dnia, gdy słońce stoi wysoko na niebie. Przeciętny człowiek mógłby się nawet ich bać, ale przeciętni ludzie nie mieli szczęścia pirackiego kapitana. Ani nie władali tak dobrze szablą jak on. Chodził powoli po plaży, przez cały czas gromadząc łupy. Udawał, że nie zdaje sobie sprawy z obecności obserwującego go stworzenia, był jednak absolutnie pewny, że Inny wie o jego podstępie. Nazwał w myślach to oszustwo “grą wewnątrz gry” i uśmiechnął się do siebie tajemniczo.
Poczuł ogromną irytację, kiedy w kilka chwil później Gankis podszedł do niego ciężkim krokiem i wysapał nowinę. Inny stał na górze i przyglądał się kapitanowi.
– Wiem – odparł Kennit ostrym tonem. W chwilę później odzyskał kontrolę nad głosem i miną, po czym uprzejmie wyjaśnił: – A on wie, że my zdajemy sobie z tego sprawę. Zatem proponuję ci go zignorować, tak jak ja to robię. Idź dokończyć poszukiwania na skarpie. Znalazłeś jeszcze coś godnego uwagi?