Выбрать главу

– Zawarliśmy taki układ – wytknął mu mat zawzięcie. – Za każdy ścigany żywostatek dopadamy jeden statek niewolniczy. Zgodziłeś się, panie.

– Tak. Miałem wszakże nadzieję, Sorcorze, że po jednym “triumfie” dostrzeżesz bezowocność takich akcji. Powiedzmy, że zmusimy załogę do wysiłku i odstawimy ten brudny statek do Łupogrodu. Sądzisz, że mieszkańcy miasta powitają nas serdecznie i ucieszą się, że wysadzamy im na brzeg trzystu pięćdziesięciu na wpół zagłodzonych, obszarpanych, chorych nieszczęśników, którzy zasilą w ich mieście szeregi żebraków, dziwek i złodziei? Sądzisz, że niewolnicy, których “uratowaliśmy”, podziękują ci za to, że skazaliśmy ich na los nędzarzy?

– Teraz są wdzięczni, cała przeklęta gromada – uparcie oświadczył mat. – Pamiętam, panie, że w swoim czasie też byłbym cholernie wdzięczny, gdyby ktoś mnie wysadził gdzieś na brzeg, nawet bez kromki chleba i byle jakiego ubrania. Przecież byłbym wolnym człowiekiem i mógłbym oddychać czystym powietrzem.

– No dobrze, już dobrze. – Kennit zasugerował gestem i zrezygnowanym westchnieniem, że kapituluje. – Skoro trzeba, wypijmy do końca piwo, którego nawarzyliśmy. Wybierz port, Sorcorze, i tam ich odwieziemy. Proszę cię tylko o jedno. Niech najzdrowsi z nich jeszcze podczas rejsu zaczną, oczyszczać statek. I odpłyńmy stąd jak najszybciej, póki węże są jeszcze syte. – Kapitan zerknął niedbale na swojego mata. Nie miał ochoty przyglądać się, jak Sorcor nadyma swą próżność wdzięcznością ocalonych. – Będę cię potrzebował na pokładzie “Marietty”, Sorcorze. Niech Rafo pokieruje ekipą na drugim statku. Przydziel mu kilku ludzi.

Mat wyprostował się.

– Tak, panie – odparł ciężko. Powłócząc nogami, wyszedł z pomieszczenia. Jego nastrój był teraz absolutnie odmienny niż przed paroma minutami, gdy triumfalnie wpadł do kajuty swego dowódcy.

Sorcor cicho zamknął za sobą drzwi. Kennit patrzył na nie przez jakiś czas. Wiedział, że nadweręża lojalność tego człowieka, a przecież do tej pory głównym spoiwem ich “przyjaźni” była właśnie wierność Sorcora. Potrząsnął głową. Może była to jego wina, wziął wszakże prostego, niewykształconego marynarza, choć utalentowanego żeglarza i wyniósł go do pozycji mata, a później pokazał mu, jak się czuje człowiek, który kieruje innymi. Z tą nową rolą łączyła się konieczność przemyślenia pewnych spraw. Tyle że Sorcor zbyt wiele ostatnio myślał. Wkrótce Kennit będzie musiał zdecydować, co stanowi dla niego większą wartość: posiadanie takiego zastępcy czy też własna pełna kontrola nad statkiem i załogą. Westchnął ciężko. W pirackim światku wszystko tak szybko się zmieniało.

13. ZMIANY

Brashen obudził się. Kłuły go oczy i czuł skurcz w szyi. Poranne światło przenikało grube szyby wykuszowych okien na jednej ścianie kajuty. Światło było osobliwie gęste, zielonkawe z powodu wyschniętych wodorostów przylepionych od zewnątrz do szyby. Dziwne, bo dziwne, ale było to jednak światło, które uświadomiło marynarzowi, że jest już dzień i pora wstawać.

Usiadł na hamaku. Czuł się winny. Znowu wydał całą wypłatę, mimo iż przysiągł sobie, że tym razem zachowa się mądrzej. Znajome poczucie winy… Ale, ale, było coś jeszcze. Co? Ach, tak, Althea. Dziewczyna przyszła do niego ubiegłej nocy i błagała go o radę. A może mu się to tylko śniło? Nie. Pamiętał, że w żaden sposób jej nie pocieszył, nie przekazał najmniejszego słówka nadziei, nie zaoferował pomocy.

Teraz próbował zbagatelizować własny niepokój. W końcu co zawdzięczał tej dziewczynie? Nic, zupełnie nic. Nawet się nie przyjaźnili. Dotychczas dzieliła ich zbyt wielka przepaść. Brashen był tylko oficerem na statku jej ojca, ona zaś kapitańską córką. Nie mogli się przyjaźnić. A co do starego człowieka – no cóż, Ephron Vestrit dał mu rzeczywiście wielką szansę sprawdzenia się w okresie, gdy nikt inny nie chciał nawet słyszeć o umiejętnościach młodego marynarza. Tak, ale starzec już nie żył, a Brashen nie musiał poczuwać się wobec jego rodziny do żadnych zobowiązań.

Poza tym… Pamiętał, że udzielił Althei pewnej rady. Była może przykra, ale konkretna i szczera. Gdyby mógł się cofnąć w przeszłość, nie spierałby się ze swoim ojcem. Skończyłby nauki, przyjąłby należne mu funkcje społeczne, zrezygnował z pijaństwa i cindinu, ożenił się z wybraną dla niego dziewczyną. I teraz on, nie jego mały braciszek, byłby dziedzicem fortuny Trellów.

Myśl ta przypomniała mu, że jest nędzarzem. Skoro wydał ubiegłej nocy wszystkie swoje pieniądze (z wyjątkiem kilku dziwnych zagranicznych monet), zamiast o Altheę, powinien się raczej martwić o siebie. Dziewczyna musi sama się sobą zająć. Pewnie po prostu wróci do domu. To tylko kwestia czasu. Czy zły los może ją spotkać? Wydadzą ją za mąż za odpowiedniego mężczyznę, zamieszka sobie w wygodnym domu ze służbą i przygotowującym posiłki kucharzem, będzie nosiła szyte na miarę stroje i uczestniczyła w nieskończonej ilości balów, herbatek i uroczystości towarzyskich, które społeczności Miasta Wolnego Handlu, a zwłaszcza rodzinom Pierwszych Kupców wydawały się tak istotne. Brashen prychnął cicho. Chciałby mieć nadzieję na taki “okrutny” los. Podrapał się po piersi, potem po brodzie. Przesunął dłońmi po włosach, przygładzając je do tyłu. Czas znaleźć pracę. Trzeba się umyć i ruszyć do doków.

– Dzień dobry – pozdrowił “Paragona”, kiedy dotarł na dziób statku.

Pomyślał, że galion nie czuje się chyba najlepiej w dziwacznej pozycji, jaką był zmuszony przyjąć, i chciał zapytać, czy figurę dziobową boli grzbiet, ale zabrakło mu odwagi. “Paragon” skrzyżował muskularne ramiona na gołej piersi i patrzył ponad migoczącą wodą w miejsce, gdzie do portu wpływały i wypływały inne statki. Nawet się nie odwrócił do swego rozmówcy.

– Mamy popołudnie – powiadomił go.

– Tak, tak – przyznał Brashen. – Najwyższy czas, bym ruszył do doków. Wiesz, muszę sobie poszukać nowej pracy.

– Zdaje mi się, że nie wróciła do domu – odparł tajemniczo Paragon. – Gdyby zamierzała, wybrałaby swoją zwykłą drogę, po klifie w górę i przez las. Pożegnała się ze mną, a potem słyszałem, że odchodzi plażą ku miastu.

– Masz na myśli Altheę? – spytał. Starał się, by jego głos zabrzmiał obojętnie.

Ślepy galion skinął głową.

– Wstała o brzasku. – Słowa zabrzmiały prawie jak wymówka. – Właśnie usłyszałem pierwsze krzyki porannych ptaków, kiedy poruszyła się i wyszła. Zdaje się, że niewiele spała w nocy.

– Cóż, miała wiele do przemyślenia. Może poszła do miasta, ale założę się, że w ciągu tygodnia wróci do domu. Sam pomyśl, w jakie inne miejsce mogłaby się udać?

– Przypuszczam, że wróci tutaj – odparł statek. – Więc poszukasz sobie dzisiaj pracy?

– Jeśli chcę jeść, muszę pracować – pokiwał głową Brashen. – Zejdę do doków. Chyba dam sobie na razie spokój z handlowcami. Spróbuję się zaciągnąć na kuter rybacki albo statek rzeźnicko-przetwórczy. Podobno można szybko awansować na statku wielorybniczym albo poławiającym delfiny. Zatrudniają łatwo, tak mi w każdym razie mówiono.

– Przeważnie dlatego, że na pokładzie wielu marynarzy umiera – zauważył bez litości “Paragon”. – Tak słyszałem, gdy jeszcze docierały do mnie różne plotki. Kapitanowie wypływają w bardzo długie rejsy, biorą zbyt dużo ładunku i zatrudniają więcej załogi niż potrzeba do pracy na takim statku, ponieważ spodziewają się, że nie wszyscy przeżyją podróż.

– Też o tym słyszałem – przyznał niechętnie Brashen. Przykucnął, a potem usiadł na piasku obok wyciągniętego na plażę wraku.

– Czy mam inny wybór? Powinienem był słuchać kapitana Vestrita. Oszczędziłbym do tej pory trochę pieniędzy, gdybym był mądrzejszy. Najbardziej żałuję, iż przed laty nikt mi nie powiedział, że najlepsze wyjście to schować do kieszeni głupią dumę i wrócić do domu.

“Paragon” głęboko się zamyślił.