– Gdyby żale były końmi, żebracy cwałowaliby – oznajmił, a następnie się uśmiechnął, wyraźnie z siebie zadowolony. – Od długiego czasu nie mogłem sobie przypomnieć tej myśli.
– Jest bardzo prawdziwa – stwierdził gderliwie Brashen. – Najlepiej zejdę do portu i zdobędę sobie pracę na jednej z tych śmierdzących i morderczych łodzi. Więcej tam rzeźników niż żeglarzy. Podobno.
– Praca jest brudna – zgodził się “Paragon”. – Na uczciwym handlowym żaglowcu brud oznacza smar na rękach, który da się domyć zimną morską wodą. A na rzeźnickim statku masz do czynienia z krwią, padliną i olejem. Przetnij palec, a od infekcji stracisz całą rękę. O ile nie umrzesz… A na statkach przewożących mięso połowę nocy zmarnujesz pakując je w beczkach z solą. Gdy kapitan okazuje się chciwy, jego marynarze śpią tuż przy śmierdzącym ładunku.
– Ależ zachęcające jest to, co mówisz – burknął ponuro młodzieniec. – Ale nie mam wyboru. Żadnego.
Galion zaśmiał się niesamowicie.
– Jak możesz tak mówić? Może istnieje pewne wyjście, które w tej chwili po prostu ci się nie nasuwa. Ludzie mają nade mną ogromną przewagę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
– Jakie to wyjście? – spytał niepewnie Brashen, zauważył bowiem, że statek zaczął mówić osobliwym głosem, którzy skojarzył się młodemu marynarzowi z tonem szaleńczo fantazjującego chłopca.
– Zatrzymać się. – Paragon wymówił to słowo z wielkim pragnieniem. – Po prostu się zatrzymać.
– Co mam przestać?
– Przestać istnieć. Jesteś taką kruchą istotą. Skóra cieńsza niż płótno, kości również słabiutkie. Twoje wnętrze jest mokre jak morze i sól. Wszystko z ciebie wycieka, gdy się przetnie twoją skórę. Łatwo ci przestać istnieć. Rozetnij skórę, niech wypłynie twoja słona krew, niech morskie stworzenia zjedzą twoje ciało kęs po kęsie, aż staniesz się garścią zielonych, pokrytych śluzem kości i ponadgryzanych ścięgien. Nie będziesz już niczego wiedział, czuł ani myślał. Przestaniesz istnieć. Zatrzymasz się.
– Nie chcę się zatrzymywać – odparł cicho Brashen. – Nie w taki sposób. Żaden człowiek nie chce tak odchodzić.
– Żaden? – zaśmiał się znowu “Paragon”, po czym jego głos załamał się i dodał piskliwie: – Och, znałem wielu takich, którzy chcieli się zatrzymać. I znałem wielu, którzy się zatrzymali. Zresztą, koniec był identyczny, chcieli czy nie.
– Okazało się, że ten ma niewielką skazę.
– Jestem pewna, że się pan myli – odparła lodowato Althea. – Oba są identyczne, a najwyższej próby kruszec ma wspaniały odcień. Oprawa jest złota. – Odważnie spojrzała jubilerowi w oczy. – Wszystkie prezenty od mojego ojca zawsze były najlepszej jakości.
Jubiler machnął ręką i dwa małe kolczyki poruszyły się na jego dłoni. W jej uszach wyglądały subtelnie i nowocześnie, w jego ręce wydawały się małe i proste.
– Siedemnaście – zaproponował.
– Potrzebuję dwadzieścia trzy. – Starała się ukryć ulgę. Zanim weszła do sklepu, postanowiła nie przyjmować mniej niż piętnaście. Teraz jednak zamierzała wycisnąć z mężczyzny jak najwięcej. Rozstanie z kolczykami nie było dla niej łatwe, a poza tym nie dysponowała żadnym innym przedmiotem, który mogłaby sprzedać.
Pokręcił głową.
– Dziewiętnaście. Tylko tyle mogę ci dać.
– Przyjmę tę sumę – zaczęła Althea, obserwując z uwagą jego twarz. Gdy zobaczyła, jak złotnik zaczyna się uśmiechać, dodała: – Jeśli dołączy pan dwa proste złote kółka, które zastąpią mi tamte.
Po półgodzinnych targach opuściła sklep. W uszach miała srebrne kółka zamiast kolczyków, które ojciec dał jej na trzynaste urodziny. Próbowała myśleć o nich bez sentymentu. Ot, przedmioty, które sprzedała. Wprawdzie ciągle miała przed oczyma ojca wręczającego jej prezent, ale w gruncie rzeczy nie potrzebowała biżuterii. Stale się trzeba o nią martwić…
Althea doskonale wiedziała, co należy zrobić. Bez trudu zakupi grubą bawełnę. Musi również nabyć igłę, nici oraz naparstek. I nożyce do cięcia materiału. Postanowiła też uszyć sobie płócienną torbę na przybory krawieckie. Jeśli zdoła doprowadzić do końca swój plan, skompletuje inne przedmioty niezbędne do rozpoczęcia nowego życia.
Szła przez ruchliwe targowisko i postrzegała wszystko zupełnie inaczej. Jej sytuacja się zmieniła. Nie mogła już sobie wybierać towarów i dopisywać ich cen do rodzinnego rachunku. Nagle okazało się, że większość produktów znacznie przekracza jej finansowe możliwości. Nie tylko eleganckie sukna czy bogata biżuteria, lecz nawet tak proste przedmioty jak komplet ślicznych grzebyków. Stała przy nich przez kilka minut, potem przyłożyła je do włosów, wpatrzyła się w tanie lustro i wyobraziła sobie, jak wyglądałyby w jej włosach na Letnim Balu. Lejący się zielony jedwab, przyozdobiony kremową koronką… Przez chwilę dziewczyna niemal to wszystko widziała… Prawie miała ochotę wrócić do trybu życia, z którego zrezygnowała zaledwie przed dwoma dniami.
Otrząsnęła się z zadumy. Uczestniczenie w Letnim Balu nagle wydało jej się zmyśloną przez nią samą bajką. Zastanowiła się, ile czasu upłynie, zanim rodzina otworzy jej morski kufer. Domyśla się, który podarek dla której osoby przeznaczyła? Roztkliwiła się nieco nad sobą, rozważając, czy jej siostra i matka uronią choć łzę nad podarkami od Althei, którą tak łatwo pozwoliły przepędzić. Uśmiechnęła się z goryczą i odłożyła grzebyki na stragan handlarza. Nie miała czasu na ckliwe marzenia. Nie ma znaczenia – powiedziała sobie surowo – czy w ogóle otworzą kufer. Przede wszystkim musiała teraz znaleźć sposób, by przeżyć. Dlatego że wbrew głupiej radzie Brashena Trella, nie zamierzała wracać do domu na kolanach niczym bezradna, rozpieszczona dziewucha. Nie, nie, takim zachowaniem potwierdziłaby tylko opinię Kyle'a, którą o niej wyrażał.
Wyprostowała się i ruszyła przez targowisko, by dokonać niezbędnych zakupów. Kupiła sobie kilka prostych produktów żywnościowych: śliwki, kawałek sera i kilka bułek, nie więcej niż zwykle jadała. Nabyła także dwie tanie świeczki oraz hubkę z krzesiwem.
Właściwie nie miała tu nic więcej do roboty, ale nie chciało jej się także odchodzić. Wędrowała więc przez jakiś czas po targowisku, pozdrawiając tych, którzy ją rozpoznawali i przyjmując od nich kondolencje. Na wzmiankę o utraconym ojcu nie odczuwała już bólu, chociaż podczas rozmowy była zakłopotana. Nie chciała teraz myśleć ani rozmawiać o nim z ludźmi, których właściwie nie znała. Nie zamierzała dać się wciągnąć w jakąkolwiek dyskusję, dotyczącą jej rodziny. Zastanawiała się, ile osób wie już o ich niesnaskach. Kyle z pewnością wolał nie nagłaśniać problemu, ale służący lubią plotkować i za ich pośrednictwem wszelkie informacje w Mieście Wolnego Handlu zawsze bardzo szybko się rozchodziły. Althea pragnęła zniknąć stąd, zanim plotka rozejdzie się po całej okolicy.
Zresztą i tak niezbyt dużo osób rozpoznawało dziewczynę, ściśle rzecz biorąc jedynie niektórzy pośrednicy i handlarze, z którymi Ephron Vestrit załatwiał interesy związane ze statkiem. Althea – nawet nie zdając sobie z tego sprawy – od wielu już lat stopniowo wycofała się z życia społeczności Miasta Wolnego Handlu. Każda inna kobieta w jej wieku bywała raz w miesiącu na Zgromadzeniu, nie mówiąc o balach, galach i innych uroczystościach. Althea od pół roku nie była nawet na jednym z tych spotkań… z wyjątkiem Balu Dożynkowego. Wydarzenia towarzyskie kłóciły się z jej żeglarskim harmonogramem. Zresztą bale i kolacje wydawały jej się dotąd nieważne i uważała, że w każdej chwili może zacząć na nich bywać. Teraz jej szansa minęła. Nie będzie już szytych na miarę sukienek ani dopasowanych pantofelków, nie będzie szminki na ustach ani perfum na szyi. Wszystkie te drobiazgi morze pochłonęło wraz z ciałem jej ojca.
Żal, który wcześniej osłabł, teraz ponownie chwycił dziewczynę za gardło. Odwróciła się, pospiesznie weszła w jakąś uliczkę, oddalając się od targowiska. Wściekle mrużyła oczy, usiłując przezwyciężyć łzy. Kiedy się opanowała, zwolniła krok i rozejrzała się wokół siebie.
Stała przed witryną sklepu Amber.
Tak jak przedtem, po kręgosłupie dziewczyny przebiegł dziwny dreszcz. Przeczucie. Artystka ją przerażała, chociaż Althea nie rozumiała powodu swego strachu. Amber nie należała nawet do świata Pierwszych Kupców, nie była też nawet prawdziwą jubilerką, bowiem rzeźbiła w drewnie. W imię Sa! Sprzedawała jako biżuterię drewno! Nagle Althea postanowiła, że musi na własne oczy obejrzeć wytwory owej kobiety. Z wielkim zdecydowaniem, jak gdyby świadomie chwytała w palce pokrzywę, pchnęła drzwi i weszła do sklepu.