Wewnątrz było chłodniej i znacznie ciemniej niż na oświetlonej słońcem letniej ulicy. Kiedy oczy dziewczyny przywykły do otoczenia, dostrzegła, że sklepik jest bardzo czysty i prosto urządzony. Podłogę stanowiły wygładzone deski sosnowe. Półki również były z surowego drewna. Na nich, na niepozornych kostkach pokrytych materiałem w intensywnych barwach leżały wyroby Amber. Bardziej wyszukane naszyjniki wisiały na ścianie za ladą. Były tu także gliniane misy pełne pojedynczych drewnianych korali we wszystkich możliwych odcieniach drewna.
Poza biżuterią w sklepie znajdowały się także inne drewniane przedmioty – proste misy i tace na chleb, wytoczone bardzo wdzięcznie i niezwykle starannie. Pięknie wyglądałyby nawet na królewskim stole. Althea zauważyła także grzebienie wyrzeźbione z pachnącego drewna. Każdy wyrób powstał z jednego kawałka. Obok w gablocie stało krzesło wyciosane z ogromnego drewnianego pnia; nie było podobne do żadnego siedzenia, jakie dziewczyna kiedykolwiek wcześniej widziała, nie miało bowiem nóg, lecz wygładzone wgłębienie, w którym leżała zwinięta osóbka o niewielkich rozmiarach. Althea przyjrzała się jej. Kobieta miała podkulone kolana, a obute w sandały stopy wystawały spod rąbka jej sukni. Amber!
Uświadomiwszy to sobie, dziewczyna aż podskoczyła z wrażenia. Przez jakiś czas patrzyła przecież wprost na rzemieślniczkę i nie dostrzegała jej. Skóra, włosy, oczy i ubranie kobiety były w jednym kolorze, identycznym z miodowym odcieniem drewna krzesła. Nagle Amber podniosła wzrok na Altheę.
– Chciałaś się ze mną widzieć? – spytała spokojnie.
– Nie! – krzyknęła dziewczyna odruchowo, ale bardzo szczerze. Po chwili opanowała się i dodała wyniośle: – Byłam po prostu ciekawa, jak wygląda drewniana biżuteria, o której tak wiele słyszałam.
– Jesteś zatem wielką koneserką pięknego drewna – skinęła głową Amber.
Althea zastanowiła się nad słowami kobiety. Ironia, sarkazm czy groźba? A może tylko uwaga… Nie potrafiła odgadnąć intencji artystki. Tak czy owak, zdenerwowała się, że Amber odważyła się do niej odezwać tak poufale. Przecież, na Sa, Althea była córką Kupca z Miasta Wolnego Handlu, prawie należała do grupy Pierwszych Kupców, a ta kobieta, ta parweniuszka nowo przybyła, która ośmieliła się otworzyć warsztat na ulicy Deszczowych Ostępów… Nagle cała frustracja i gniew dziewczyny znalazły ujście.
– Mówisz o moim żywostatku – wybuchnęła wyzywająco. Amber nie miała prawa w ogóle o nim wspominać!
– Czyżbyście zalegalizowali w Mieście Wolnego Handlu niewolnictwo?
Dziewczyna znowu nie mogła odgadnąć intencji kobiety. Popatrzyła w jej piękną twarz. Pytanie Amber jawnie odnosiło się do ostatnich słów jej młodej rozmówczyni.
– Oczywiście, że nie! To podły zwyczaj Chalcedczyków. Niech sobie go zatrzymają. Miasto Wolnego Handlu nigdy go nie zalegalizuje!
– Ach. Ale w takim razie… – króciutka pauza – jak możesz twierdzić, że posiadasz żywostatek? Jak można być właścicielem innej żywej inteligentnej istoty?
– “Vivacia” jest moja, tak samo jak siostra. To rodzina – rzuciła Althea. Nie wiedziała, skąd się u niej wziął taki gniew.
– Rodzina, rozumiem. – Amber podniosła się z gracją. Była wyższa, niż dziewczyna się spodziewała. Nie wydała jej się piękna, ani nawet ładna, lecz miała w sobie coś pociągającego. Przesadnie skromne, lecz dobrze skrojone ubranie prezentowało się elegancko. Do wspaniale plisowanego materiału jej sukni pasowały warkocze kobiety. Wygląd Amber przywodził na myśl prostotę i wytworność jej rzeźb. Nagle spojrzała Althei w oczy. Przez jakiś czas dwie kobiety wpatrywały się w siebie. – Rościsz sobie prawo do siostrzeństwa z drewnem. – W kącikach pełnych ust Amber pojawił się maleńki uśmieszek. – Może mamy więcej wspólnego, niż ośmielałam się mieć nadzieję.
Ten maleńki pokaz życzliwości wzmógł ostrożność Althei.
– Miałaś nadzieję? – spytała chłodno. – Skąd pomysł, że w ogóle mamy coś wspólnego?
Uśmiech kobiety lekko się rozszerzył.
– Ponieważ fakt ten uprościłby moje i twoje sprawy.
Altheę kusiło, by zadać kolejne pytanie, jednak powstrzymała się.
Po pewnym czasie Amber lekko westchnęła.
– Jakaż uparta dziewczyna! Wiesz? Podziwiam cię za to.
– Poszłaś za mną któregoś dnia? Wtedy, gdy cię widziałam w dokach, przy “Vivacii"? – Pytania Althei zabrzmiały prawie jak oskarżenie, ale Amber wcale się nie obraziła.
– Jak mogłam iść za tobą – zauważyła logicznie – skoro dotarłam tam przed tobą? Przyznam, że kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, przemknęła mi przez głowę myśl, że może to ty śledziłaś mnie…
– Ale spojrzałaś na mnie w taki sposób… – zaprzeczyła niechętnie Althea. – Nie twierdzę, że kłamiesz. Jednakże wydawało mi się, że mnie szukałaś. Obserwowałaś mnie.
Amber powoli pokiwała głową.
– Odniosłam podobne wrażenie. Wiedz wszakże, iż nie ciebie szukałam. – Przez chwilę bawiła się kolczykami. Rozkołysała najpierw smoka, potem węża. – Poszłam do doków szukając pewnego młodego niewolnika, który ma tylko dziewięć palców. Nie wiem, czy potrafisz dać temu wiarę. – Uśmiechnęła się niesamowicie. – Zamiast niego zauważyłam ciebie. Istnieją zbiegi okoliczności oraz coś takiego jak los. Te pierwsze mnie nie przerażają, natomiast ilekroć walczę z losem, zawsze przegrywam. I to sromotnie. – Potrząsnęła głową. Wszystkie cztery kolczyki w jej uszach poruszyły się. Najwyraźniej rozpamiętywała dawne czasy, ponieważ jej oczy osobliwie się zamgliły. Potem podniosła wzrok i z zaciekawieniem spojrzała na dziewczynę. Uśmiech wrócił, łagodząc jej rysy. – Ta prawda nie dotyczy wszystkich ludzi. Niektórzy zyskują prawo do potyczek z losem. Tacy ludzie zwyciężają.
Althea nie potrafiła nic na to odpowiedzieć, więc zachowała milczenie. Po chwili kobieta podeszła do jednej z półek i zdjęła z niej kosz. Przynajmniej na pierwszy rzut oka tak to wyglądało… Kiedy dziewczyna podeszła bliżej, zobaczyła, że przedmiot wykonano z jednego kawałka drewna. Boki zostały wyrzeźbione w siatkę plecionych pasm. Artystka potrząsnęła koszem, zawartość zaklekotała i zagrzechotała przyjemnie.
– Wybierz jeden – zaproponowała, podsuwając kosz. – Chcę ci zrobić prezent.
Wewnątrz znajdowały się korale. Althea spojrzała tylko raz i harde słowa odmowy zamarły jej na ustach. Paciorków było wiele, każdy w innym kolorze i kształcie. Przyciągały wzrok i miało się ochotę ich dotknąć. A gdy dziewczyna któregoś dotknęła, nie potrafiła go zostawić. Jakież bogactwo barw, słojów i faktury, pomyślała. Wszystkie korale były dość duże – o średnicy kciuka Althei. Każdy wydawał się niepowtarzalny. Niektóre nie przypominały niczego, inne odwzorowywały wygląd zwierząt lub kwiatów. Liście, ptaki, bochenek chleba, ryba, żółw… Althea złapała się na tym, że przyjęła kosz i zaczęła oglądać przedmioty jeden po drugim. Amber obserwowała ją z osobliwą ciekawością. Pająk, wijący się robak, statek, wilk, jagoda, oko, tłuściutkie niemowlę. Dziewczyna chciałaby mieć każdy z tych paciorków. Zrozumiała teraz, na czym polegał urok wyrobów artystki. Korale były prawdziwymi klejnotami (chociaż z drewna) i potwierdzeniem niezwykłej twórczej inwencji. Wielu innych rzemieślników potrafiłoby zapewne kupić równie piękny materiał i stworzyć podobne korale, lecz Althea nigdy przedtem nie widziała tak precyzyjnie dopasowanej rzeźby do kawałka drewna. Skaczący delfin mógł tylko być delfinem, niczym więcej. W tym drewnianym fragmencie nie ukrywało się nic innego – ani jagoda, ani kot, ani jabłko; był w nim tylko delfin i tylko utalentowana Amber umiała go wydobyć z ukrycia.
Nie potrafiła wybrać i nadal przeglądała paciorki. Szukała najbardziej idealnego.
– Dlaczego chcesz mi dać prezent? – spytała nagle.
Gdy zerknęła na artystkę, dostrzegła w jej oczach dumę. Amber chwaliła się przed nią tymi koralami. Ziemiste policzki kobiety nabrały nagle ciepła, a jej złote oczy rozjarzyły się niczym oczy patrzącego w ogień kota.