Выбрать главу

Przemówiła równie ciepłym głosem.

– Chciałabym, żebyśmy zostały przyjaciółkami.

– Po co?

– Ponieważ widzę, że przechodzisz przez życie w poprzek. Dostrzegasz strumień zdarzeń i wiesz, jak najłatwiej się weń wpasować, a jednak ośmielasz się stawić mu opór. Dlaczego? Ponieważ patrzysz Wokół siebie i stwierdzasz: “Nie odpowiada mi taki los. Nie pozwolę, by mi się przydarzył”. – Amber potrząsnęła głową, ale lekki uśmieszek potwierdzał jej słowa. – Zawsze podziwiałam ludzi, którzy umieją podjąć takie ryzyko. Mało kto to potrafi. Wielu oczywiście rzuca gromy i wścieka się na szatę, którą utkał dla nich los, mimo to przyjmują ją, wdziewają i noszą do końca swoich dni. A ty… raczej wolałabyś pójść naga w sztorm. – Znowu uśmiech. Zniknął jednak niemal równie szybko, jak się zjawił. – Nie twierdzę, że robisz dobrze czy źle, chcę ci tylko ofiarować koralik. Powinnaś go nosić.

– Czuję się jak u wróżki – poskarżyła się Althea, a wtedy jej palec dotknął paciorka, który leżał na dnie kosza. Wiedziała, że go wybierze, zanim jeszcze chwyciła go w kciuk i palec wskazujący, a potem wyjęła ze stosu innych. Gdy jednak go ujrzała, nie potrafiła już wyjaśnić swego wyboru. Było to jajko. Proste drewniane jajko, z dziurką na sznurek, który można było zawiesić na nadgarstku lub na szyi. Koralik wykonano z nieznanego dziewczynie drewna w kolorze ciepłego brązu. Słoje drewna biegły dokoła jajka, które było zdecydowanie proste w porównaniu z innymi skarbami w koszu, lecz idealnie wpasowało się w zagłębienie dłoni Althei, gdy zamknęła na nim palce. Dziewczynie miło się trzymało jajko, czuła się tak przyjemnie, jak gdyby głaskała kotka. – Mogę wziąć ten? – spytała cicho i wstrzymała oddech.

– Jajko. – Uśmiech Amber pojawił się i przez długi czas nie znikał. – Jajo węża. Tak, możesz. Oczywiście, że możesz.

– Jesteś pewna, że nie chcesz nic w zamian? – spytała bez ogródek Althea. Wiedziała, jak niefortunne jest to pytanie, lecz patrząc na rzemieślniczkę doszła do wniosku, że mądrzej zadać nieuprzejme pytanie niż niewłaściwie się domyślić.

– W zamian – odparta Amber gładko – proszę o jedno. Pozwól, że ci pomogę.

– Ale w czym? Kobieta uśmiechnęła się.

– Razem popsujemy losowi szyki – odparta.

* * *

Wintrow zaczerpnął garść letniej wody z kubełka i chlusnął sobie na twarz. Westchnął, ponownie włożył ręce do kubła i przez jakiś czas koił zmęczone dłonie. Ojciec zapewnił go, że popękane pęcherze niedługo stwardnieją.

“W tydzień będziesz miał grubszą skórę na tych księżulskich rączkach. Sam zobaczysz”, obiecał mu jowialnie ostatnim razem, kiedy uważał za stosowne zauważyć istnienie syna. Wintrow nic wówczas nie odpowiedział.

Nie mógł sobie przypomnieć dnia, w którym byłby tak bardzo zmęczony. Czuł, że jest przepracowany, a poza tym na pokładzie statku kazano mu żyć zgodnie z zupełnie innym rytmem niż ten, do którego przyzwyczaiło się jego ciało. Zamiast wstawać o świcie i chodzić spać wraz z nadejściem wieczornej ciemności, zmuszony był przez ojca oraz pierwszego i drugiego oficera do nowego trybu życia opartego na wachtach i dzwonkach. Okrucieństwo mężczyzn nie było konieczne, bowiem statek stał jeszcze w doku. Wszyscy uczyli chłopca również sztuki żeglarskiej, choć skutki nie były najlepsze. Wintrow zdawał sobie sprawę z faktu, że łatwiej przyswajałby naukę, gdyby tylko jego ciało i umysł mogły całkowicie odpocząć pomiędzy poszczególnymi lekcjami. Niestety stale ktoś budził chłopca w godzinach, które nie miały dla niego najmniejszego sensu; mężczyźni kazali mu się wspinać na maszty i schodzić z nich, supłać węzły, szyć żagiel, skrobać i szorować pokład. Wszystkim wydawanym z lekką kpiną rozkazom wiecznie towarzyszyły ledwie widoczne w kącikach ust uśmieszki. Wintrow był przekonany, że potrafiłby sobie poradzić z każdym poleceniem, gdyby nie ta wszechobecna pogarda.

Wyciągnął obolałe ręce z kubełka i ostrożnie osuszył je kawałkiem szmaty.

Rozejrzał się po komorze kotwicznej, która służyła mu za dom. W jednym narożniku rozpięty był hamak z szorstkiego szpagatu. Ubranie wisiało na kołkach wraz ze zwojami liny. Każdy jej fragment był teraz zwinięty precyzyjnie i zgrabnie. Popękane pęcherze na dłoniach Wintrowa zaświadczały o jego wielokrotnych lekcjach.

Zdjął z kołka swoją najczystszą koszulę i włożył. Pomyślał, by zmienić spodnie, ale zrezygnował. Ubiegłej nocy wyprał drugą parę, lecz jeszcze nie wyschły w zimnym pomieszczeniu i zaczęły cuchnąć pleśnią. Przykucnął, bowiem w komorze nie było wygodnego miejsca do siedzenia. Ukrył zbolałą głowę w dłoniach i czekał na stukanie do drzwi, które wezwie go do kapitańskiego stołu. Wczoraj próbował uciec ze statku i od tej pory Torg zamykał go w tym pomieszczeniu na czas przyznawanych chłopcu okresów snu.

Gdy zasnął, w chwilę później obudził go odgłos otwieranych drzwi.

– Kapitan cię wzywa – powitał go Torg, który zazwyczaj poruszał się w sposób przywodzący na myśl małpy. – Chociaż nie mam zielonego pojęcia po co.

Wintrow zignorował drwiący ton mężczyzny i opór własnych stawów – po prostu wstał i poszedł za oficerem. Podczas drogi wymachiwał swobodnie ramionami. Dobrze było znowu w pełni się wyprostować. Torg zerknął na niego.

– Pospiesz się! Nikt nie ma czasu znosić twojej guzdraniny.

Na słowa mężczyzny odpowiedziało raczej ciało niż umysł, w każdym razie Wintrow ruszył szybciej. Chociaż Torg wygrażał mu wiele razy przed nosem plecionym sznurem, nigdy go nie uderzył. Ponieważ groził mu tylko wtedy, gdy na pokładzie nie było ani kapitana, ani pierwszego oficera, Wintrow podejrzewał, że oficer lubi bić, ale nie ośmieli się tej kary zastosować. A jednak z tych właśnie powodów chłopiec się go bał i już na sam jego widok owego mężczyzny kurczył się w sobie.

Torg doprowadził Wintrowa pod same drzwi kapitańskiej kwatery, jak gdyby podejrzewał, że chłopiec może się znów wymknąć. I pewnie miał trochę racji. Mimo iż zgodnie z nakazami Sa Wintrow winien był swoim rodzicom posłuszeństwo i szacunek, przy pierwszej nadarzającej się sposobności opuściłby statek i wrócił do klasztoru. Czasami czuł, że posiada tylko to postanowienie i nic poza nim. Torg obserwował, jak chłopiec ostro puka do drzwi, a potem otwiera je na lakoniczne “Wejść” swego ojca.

Kyle Haven siedział już przy małym stole zastawionym pokaźnym szeregiem naczyń na białym obrusie. Nakryto dla dwóch osób i przez jedną przykrą chwilę Wintrow stał w drzwiach i zastanawiał się, czy nie przeszkadza w jakimś prywatnym spotkaniu.

– Wejdź – powiedział kapitan nieco zirytowanym głosem. – I zamknij drzwi – dodał łagodniejszym tonem.

Chłopiec zamknął drzwi, lecz pozostał przy nich. Zastanawiał się, czego ojciec tym razem od niego zażąda. Czy został wezwany, by usługiwać podczas obiadu kapitana i jego gościa? Ojciec Wintrowa ubrany był dobrze, niemal uroczyście. Miał na sobie obcisłe błękitne spodnie i marynarkę nałożoną na kremową koszulę. Jego warkocz był natłuszczony ojejkiem i błyszczał w świetle latarni niczym stare złoto.

– Wintrowie, synu, chodź i przyłącz się do mnie. Usiądź ze mną przy stole i zapomnij na moment, że jestem kapitanem. Zjemy dobry posiłek i porozmawiamy otwarcie. – Kyle wskazał na talerz i krzesło naprzeciwko siebie, po czym ciepło się uśmiechnął.

Gesty te wzbudziły u Wintrowa jedynie podejrzliwość, lecz zbliżył się do stolika i usiadł. Pachniało pieczoną jagnięciną i tłuczonymi rzepami z masłem, kompotem z jabłek i groszkiem gotowanym z miętą. Zadziwiające, jak wrażliwy staje się ludzki nos po kilku dniach diety złożonej z czerstwego chleba i mazistego gulaszu. Chłopiec pozostał opanowany. Drżącymi rękoma rozwinął na udach serwetkę i czekał na sygnał od ojca, że może zacząć jeść. Pozwolił, by Kyle nalał mu wina i dziękował, nakładając sobie każde podsuwane mu danie. Czuł, że ojciec go obserwuje, ale ani razu nie zamienił z nim spojrzenia. Po prostu najpierw napełnił, potem opróżnił talerz.

Jeśli ojciec traktował ten cywilizowany posiłek i chwile spokoju jako łapówkę albo okazję do pojednania, pomylił się, ponieważ gdy Wintrow napełnił brzuch i zaczął myśleć normalnie, natychmiast poczuł w sobie zimne, rosnące oburzenie. Nie wiedział, co powiedzieć człowiekowi, który uśmiecha się i patrzy z czułością, jak jego syn zajada niczym wygłodzony pies, zachował więc milczenie. W klasztorze uczono go, jak sobie radzić z przeciwnościami losu, teraz wszakże miał w głowie pustkę. Na pewno nie powinien osądzać swego rozmówcy, póki nie zrozumie jego motywacji. Tak czy owak, Wintrow nadal jadł i pił w milczeniu, ukradkiem obserwując ojca. W końcu Kyle wstał i odstawił talerze na kredens, a następnie zaproponował synowi krem z owocami.