Młody kapitan skoncentrował się teraz na “Fortunie”. Odbili ją trzy dni temu, toteż w tej chwili nie cuchnęła już tak straszliwie jak na początku. Wprawdzie swym wrażliwym nosem Kennit wyczuwał lekki smród, lecz musiał przyznać, że Rafo świetnie się sprawił. Dawni niewolnicy wciągnęli na pokład i na wyższe pomosty setki kubełków z morską wody i dokładnie wyszorowali deski. Niestety, z otwartych włazów buchał w górę cuchnący fetor. Na statku tłoczyło się po prostu zbyt wiele osób.
Teraz więźniowie zgromadzili się na pokładzie w grupkach. Kościste kończyny wychudzonych ludzi sterczały z postrzępionych łachmanów. Niektóre osoby próbowały podjąć pracę przy czyszczeniu statku, inne po prostu starały się nie wchodzić nikomu w drogę. Jeszcze inne powoli umierały i nic ich nie interesowało. Kiedy piracki kapitan przechodził przez pokład (trzymając przy nosie i ustach chusteczkę), śledziły go oczy wyratowanych przez jego załogę niewolników. Każdy odzywał się do niego cicho. Jedni na jego widok płakali, inni pochylali przed nim głowy. Najpierw Kennit sądził, że płaszczą się przed nim ze strachu. Gdy wreszcie pojął, że ich mamrotanie oznacza podziękowanie i błogosławieństwo, nie wiedział, czy się śmiać, czy martwić. Niepewny, jak zareagować na ich spojrzenia, uciekł się do charakterystycznego dla siebie nieznacznego uśmieszku i przyspieszył kroku, kierując się do dawnych kwater oficerów statku.
Mieszkali naprawdę bardzo wygodnie, zwłaszcza w porównaniu z nieszczęsnymi więźniami. Stwierdził, że zgadza się z oceną swego mata w kwestii kapitańskiego gustu. Pod wpływem kaprysu nakazał rozdać stroje handlarza pomiędzy niewolników. Kapitan “Fortuny” palił fajkę, toteż Kennit znalazł w jego kajucie sporo ziela. Zastanowił się, czy mężczyzna nie uciekał się do nich, by zapomnieć o swoim smrodliwym ładunku. On sam nigdy nie uległ temu nałogowi, rozdał więc niewolnikom także zioła. Następnie odszukał mapy i inne papiery, które sobie przywłaszczył. W kapitańskiej kwaterze nie zostało już nic interesującego. Przeciętność pomieszczenia zapewne zaskoczyłaby Sorcora; wskazywała raczej na to, że dowódca “Fortuny” nie był potworem (tak przypuszczał mat Kennita), lecz zwyczajnym dalekomorskim kapitanem i kupcem.
Młody pirat pierwotnie zamierzał sprawdzić również podpokładzie, aby przekonać się, jak mocny jest statek i czy Sorcor nie przegapił tam czegoś cennego. Zszedł po drabince do ładowni i rozejrzał się wokół. Mężczyźni, kobiety, nawet dzieci, niesamowicie wynędzniali. Przypadkowy nieład kończyn i ciał, ciągnący się w ciemność… Wszystkie oblicza zwróciły się ku Kennitowi. Rafo poruszył latarnią i w setkach oczu zatańczyło światło. Widok skojarzył się pirackiemu kapitanowi ze szczurami, które widywał nocami w pobliżu stosów śmieci.
– Dlaczego są tacy chudzi? – zapytał nagle Kennit swego oficera. – Podróż z Jamaillii nie trwa tak długo, by zmienić ludzi w stertę kości. No chyba że się ich w ogóle nie karmi.
Poczuł wstrząs widząc, jak oczy Rafo zwężają się ze współczucia.
– Większość trafiła tu z więzień dla dłużników. Wielu pochodzi z tej samej wioski. Najwyraźniej nie podobali się Satrapie, więc podniósł podatki dla osad z ich doliny. Kiedy żaden z mieszkańców nie był w stanie ich zapłacić, wszystkich spędzono i sprzedano handlarzowi niewolników. Prawie całą wioskę… Zresztą mówią, że taka rzecz zdarzyła się nie po raz pierwszy. Tak czy owak, sprzedano ich, a potem trzymano w zagrodach i karmiono odpadami. Niektórzy twierdzą, że specjalnie ich odchudzano, by jak najwięcej osób zmieściło się w ładowni statku. Za takich prostych ludzi handlarze nie dostają zbyt dobrej ceny, toteż by zarobić, trzeba napakować statek po brzegi.
Marynarz podniósł latarnię wyżej. Puste kajdany zwisały ze ścian niczym osobliwe pajęczyny bądź leżały zwinięte na podłodze jak rozgniecione ciała węży. Kennit uprzytomnił sobie, że dotąd był świadom istnienia tylko pierwszego szeregu patrzących na niego istot. Za nimi, jak okiem sięgnąć, leżeli, kucali lub siedzieli w ciemnościach inni. Poza niewolnikami ładownia była pusta. Gołe deski, w narożnikach kilka garści brudnej słomy, która przywodziła na myśl porzuconą pościel. Wnętrze statku także oblano morską wodą i wyszorowano, niestety nie sposób było doczyścić nasyconego moczem drewna i usunąć fetoru z okrętowego ścieku. Smród amoniaku tak drażnił oczy, że po policzkach pirackiego kapitana potoczyły się łzy. Zignorował je i miał nadzieję, że nie są widoczne w półmroku. Nie Zakrztusił się tylko dzięki temu, że zaciskał zęby i płytko oddychał. Niczego bardziej nie pragnął, jak tylko wyjść stąd, ale zmusił się do przejścia całej długości ładowni.
Po drodze nieszczęśnicy podczołgiwali się do niego i mamrotali. Kennitowi zjeżyły się włoski na karku, starał się wszakże nie patrzeć za siebie i nie sprawdzać, w jak bliskiej odległości idą za nim. Nagle stanęła przed nim jedna z kobiet – śmielsza bądź głupsza od reszty grupy – i podsunęła mu pod oczy szmaciane zawiniątko, które trzymała kurczowo przy sobie. Wbrew woli zajrzał do środka i zobaczył dziecko.
– Urodzone na tym statku – oświadczyła zachrypłe. – Urodzone w niewolnictwie, lecz uwolnione przez ciebie, panie. – Jej palec dotknął niebieskawego znaku “X”, które nadgorliwy handlarz zdążył już wytatuować przy nosku dziecka. Kobieta ponownie podniosła wzrok na swego wybawcę. W jej oczach dostrzegł dzikość. – Co mogłabym ci ofiarować w podzięce?
Kennit starał się zapanować nad mdłościami. Na myśl o jedynej rzeczy, którą mogłaby mu ofiarować kobieta, ścierpła mu skóra na całym ciele. Z ust niewolnicy pachniało zepsutymi zębami w gnijących dziąsłach. Wykrzywił usta w parodii uśmiechu.
– Nazwij to dziecko Sorcor. Na moją cześć – podsunął zdławionym głosem. Kobieta nie dostrzegła sarkazmu w jego tonie, ponieważ wypowiedziała pod jego adresem błogosławieństwo, po czym rozpromieniona wycofała się, kurczowo przyciskając do piersi chude niemowlę.
Reszta tłumu przysuwała się coraz bliżej. Wiele osób krzyczało:
– Kapitanie Kennit, kapitanie Kennit!
Z całych sił starał się powstrzymać przed ucieczką z tego miejsca. Machnął tylko marynarzowi ręką z latarnią i rozkazał charkliwie:
– Wystarczy. Widziałem już dość.
Nie potrafił ukryć w głosie rozpaczy. Trzymając ściśle przy twarzy perfumowaną chusteczkę, wspiął się szybko po najbliższej drabince.
Na pokładzie jeszcze chwilę panował nad ogarniającymi go nudnościami. Ze stężałą twarzą tak długo wpatrywał się w horyzont, aż był pewny, że nie zhańbi się pokazem słabości. Zmusił się do zastanowienia nad tą nagrodą, którą zdobył dla niego Sorcor. Statek wydawał się dość solidny, ale Kennit wiedział, że nie dostanie za niego przyzwoitej ceny, jeśli kupiec będzie miał dobry węch.
– Stracony trud – warknął wściekle. – Zmarnowany czas! Wsiadł na giga i rozkazał, by go zawieziono z powrotem na “Mariettę”. Wtedy właśnie postanowił, że odwiedzi Krzywe. Skoro statek i tak nie przyniesie mu zysku, niech się go przynajmniej szybko pozbędzie i wreszcie zajmie innymi sprawami.
Popłynął jednak do osady dopiero późnym popołudniem. Pomyślał, że zabawnie będzie poobserwować, jak oswobodzeni niewolnicy reagują na miasto i jak ono wita nagły napływ ludności. Może do tej pory Sorcor dostrzegł już szaleństwo swej dobroczynności.
Wydał rozkaz chłopcu pokładowemu, który pospiesznie powiadomił kogo trzeba. Gdy Kennit przygładził włosy, włożył kapelusz i wyszedł z kajuty, gig już na niego czekał. Marynarze, których wyznaczył, by mu towarzyszyli, okazali się chętni jak zaproszone na spacer psy. Każda osada, każde zejście na ląd stanowiło dla nich pożądaną odmianę. Mimo iż kapitan nie dał im zbyt wiele czasu na przygotowania, wszyscy zdążyli wdziać czystsze koszule.