Выбрать главу

Z kotwicowiska do doków Krzywego ludzie Kennita wiosłowali pilnie zaledwie kilka minut. Piracki kapitan milcząco ignorował uśmiechy mężczyzn. Przywiązali gig do podstawy doku. Kennit wspiął się pierwszy po chwiejnej drabince, a potem czekał na brzegu na swoich ludzi, wycierając w chusteczkę brudne palce. Pogrzebał w kieszeniach okrycia i wyjął garść małych monet. Wystarczy po małym piwku dla każdego. Wyznaczył to zadanie jednemu ze swoich ludzi.

– Bądźcie jednakże przygotowani na mój powrót – ostrzegł go mgliście. – Nie każcie mi czekać.

Piraci zebrali się wokół nich dwóch. Za wszystkich przemówił Gankis.

– Kapitanie, nie musisz nic mówić. Po tym, co zrobiłeś, będziemy tu na ciebie czekali, choćby cię goniły wszystkie demony z głębin.

Nagły potok takich słów z ust starego pirata zdumiał Kennita. Nie spodziewał się tak wielkiej lojalności. Szczególnie że nie przypominał sobie żadnego czynu z ostatnich dni, którym mógłby sobie zasłużyć na tyle uczucia. Z niezrozumiałych względów stwierdzenie starca raczej go dotknęło niż rozbawiło.

– No dobrze. Pozwalam przepłukać gardła, chłopcy. Tylko bądźcie tu, kiedy wrócę.

– Nie, panie kapitanie, nigdzie nie pójdziemy. Obiecujemy, że będziemy tu czekać, każdy z nas. – Mężczyzna, który to powiedział, uśmiechnął się szeroko i jego stary tatuaż rozciągnął się na całą twarz.

Kennit, odwróciwszy się plecami do swoich piratów, pospieszył ku wyjściu doków, a następnie do centrum miasta. Za sobą słyszał głośną dyskusję swoich marynarzy. Spierali się, gdzie i kiedy napić się piwa, by nie spóźnić się na powrót kapitana. Kennitowi podobało się, że roztrząsają takie kwestie. Nie zaszkodzi im, gdy się czasem nad czymś zastanowią. Tymczasem on sam skupił się na rozwiązywaniu nowej zagadki. Jakim czynem tak bardzo im się przypodobał? Czyżby na “Fortunie” znaleziono jakieś łupy, o których Sorcor go nie poinformował? Niewolnice obiecały im swoją przychylność? W głowie młodego pirata rodziły się kolejne podejrzenia. Gdyby się dowiedział, gdzie jest teraz Sorcor i co robi… Fakt, iż rozpowiedział wśród marynarzy, że szczodry dar (jakikolwiek był) pochodzi od kapitana, nie usprawiedliwiał starego mata, ponieważ przede wszystkim powinien poinformować o całej sprawie Kennita.

Piracki kapitan szedł główną ulicą miasteczka. W osadzie znajdowały się tylko dwie tawerny i Kennit sądził, że zastanie Sorcora w którejś z nich. Niestety, nie znalazł go w żadnej. Natomiast na ulicy, w połowie drogi między tymi tawernami dostrzegł mnóstwo osób. Odniósł wrażenie, że cała populacja osady zebrała się w tym jednym miejscu. Radośnie świętowano. Na dworze stały ławy i stoły, wytoczono i napoczęto też beczułki z trunkami. Kennit zmarszczył czoło. Tego rodzaju triumfy zwykle kojarzyły się z dużymi pieniędzmi i ogromną hojnością. Młody pirat robił dobrą minę do złej gry i słał wokół porozumiewawcze uśmieszki. Jeśli nie chciał, by uznano go za głupca, musiał udawać, że wie, co się tutaj dzieje.

– Nic nie mów. Ufaj swemu szczęściu – zbeształ go cichy głosik. Talizman na jego nadgarstku zaśmiał się dźwięcznie. Słodycz tego perlistego śmiechu zmroziła Kennitowi krew w żyłach. – Przede wszystkim nie okazuj strachu. Takiego szczęścia jak twoje nie może zburzyć strach. – Znowu śmiech.

Kapitan nie odważył się podnieść nadgarstka do oczu; nie opuścił też wzroku na maleńką twarz. Nie publicznie! Nie miał wszakże teraz czasu, by szukać spokojniejszego miejsca na naradę z talizmanem, ponieważ ludzie już go zauważyli.

– Kennit! – krzyknął jakiś głos z tłumu. – Jest wśród nas Kennit! Kapitan Kennit!

Pozostali podnieśli krzyk, aż letnie powietrze zadźwięczało imieniem młodego pirata. Wszystkie twarze – niczym obracająca się w legowisku bestia – zwróciły się ku niemu, a następnie motłoch ruszył ku niemu falą.

– Odwagi. I uśmiechaj się! – zadrwił czarodrzewowy talizman.

Kennit przybrał na twarz sardoniczny uśmiech. Na widok pędzącej ku niemu gawiedzi serce zaczęło mu walić i pot spływał po grzbiecie. Las zaciśniętych na kuflach rąk sięgnął nieba i wszyscy zebrani wpatrzyli się w sztucznie uśmiechniętą twarz i z pozoru nieustraszoną, wyprostowaną postać pirackiego kapitana. Kennit czuł strach, lecz ukrywał ów fakt, blefował, a tłum nie zdawał sobie z tego sprawy. Daremnie starał się dojrzeć wśród zbliżających się twarzy oblicze Sorcora. Chciał go odnaleźć i – jeśli to będzie koniecznie – zasłonić się nim. Jego mat powinien umrzeć przed nim.

Ludzie otoczyli go. Twarze mieli zarumienione – od alkoholu, ale i z poczucia triumfu. Nikt, jak dotąd, nie odważył się dotknąć Kennita. Tłum zatrzymał się w pełnej szacunku odległości od jego pięści. Wszystkie oczy spoczęły na jego osobie. Kapitan popatrzył po ich twarzach, szukając słabych miejsc motłochu i ewentualnego napastnika, która zada mu pierwszy cios. Nagle przed tłum wyszła jakaś tęga kobieta i stanęła przed Kennitem, trzymając się mięsistymi rękoma za szerokie biodra.

– Jestem Tayella – oznajmiła wyraźnym i potężnym głosem. – Rządzę Krzywem. – Spojrzała mu w oczy, jak gdyby zamierzał zakwestionować jej oświadczenie. Potem, ku jego zdziwieniu, nagle zalała się łzami. Płynęły jeszcze po jej policzkach, gdy dodała załamującym się głosem: – I powiem ci, że wszystko tutaj jest twoje. Bierz, co chcesz i kiedy chcesz. Ponieważ przywiodłeś do nas tych, których ujrzeć już się nie spodziewaliśmy!

Zaufać swemu szczęściu! Kennit uśmiechnął się do kobiety, ukłonił jej się najbardziej szarmancko jak potrafił i mimo szczerego żalu z powodu zmarnowanej koronki, milcząco ofiarował jej swoją chusteczkę. Kobieta wzięła od niego materiał, jak gdyby był wyhaftowany czystym złotem.

– Skąd wiedziałeś? – spytała. Jej głos znowu się załamał. – Jak się domyśliłeś? Wszyscy byliśmy zdziwieni.

– Mam swoje sposoby – odparł ostrożnie i zastanowił się, o czym ta kobieta mówi. Nie spytał jej jednak i nawet się nie wzdrygnął, gdy jej ręka opadła na jego ramię. Owo klepnięcie zapewne oznaczało, że jest zadowolona.

– Wystawcie świeży stolik, nasz najlepszy. Droga dla kapitana Kennita! Błogosławcie człowieka, który uratował z rąk handlarzy niewolników naszych krewnych i sąsiadów, a następnie przywiódł ich tutaj, by dzielili z nami nowy, swobodny żywot. Błogosławcie tego człowieka!

Wiwatujący tłum pchnął lekko Kennita ku lepkiemu stolikowi. Kapitan usiadł, a wtedy zastawiono stół pieczoną rybą i stosem twardych korzennych ciastek. Uroczystą kolację dopełniał kubełek zupy z mięczaków, zagęszczonej morskim zielskiem. Tayella usiadła obok pirata i do drewnianej czarki nalała mu jagodowego wina lokalnej produkcji. Kennit przypuszczał, że jest to najlepszy trunek w mieście. Wziął pierwszy łyk i starał się nie skrzywić. Kobieta wypiła już zapewne pewną ilość wina, uznał zatem, że najrozważniej będzie sączyć płyn i pozwolić się raczyć historią miasta. Ledwie spojrzał na Sorcora, który do nich dołączył. Smagły stary żeglarz wydawał się dziwnie zawstydzony. Wręcz upokorzony ze zdumienia. Kennit był zbulwersowany, a równocześnie rozbawiony, ponieważ jego mat dźwigał na ręku naznaczone “Iksem” dziecko w pieluszce, którego matka kręciła się zresztą w pobliżu.

Tayella wstała, po czym wgramoliła się na blat stołu i przemówiła do zebranych.

– Przybyliśmy tu – zaintonowała – dwanaście lat temu. W łańcuchach, chorzy, na wpół żywi. Wielu z nas. Ocean pobłogosławił nas potężnym sztormem, który pchnął statek w górę owego kanału, gdzie żaden handlarz niewolników nigdy nie dotarł, a potem osadził nas na mieliźnie. Dzięki tej burzy wiele się zdarzyło. Między innymi poluzował się skobel, który zabezpieczał łańcuchy naszych kajdan. Mimo iż nadal mieliśmy związane ręce i nogi, pozabijaliśmy tych chalcedzkich drani. Uwolniliśmy współtowarzyszy i uczyniliśmy to miejsce naszym domem. Nie jest ono najlepsze na świecie, lecz ktoś, kto spędził miesiąc w ładowni statku niewolniczego, może je nazwać ziemskim rajem Sa. Nauczyliśmy się tu żyć, nauczyliśmy się używać łodzi ze statku do łowienia ryb, odważyliśmy się nawet powiadomić świat o miejscu naszego pobytu. Wiedzieliśmy jednakże, że nigdy nie zdołamy wrócić do prawdziwych domów. Że utraciliśmy na zawsze nasze rodziny i naszą wioskę. – Kobieta odwróciła się nagle i wskazała na Kennita. – A ty, panie, przywiozłeś nam wszystko, za czym tęskniliśmy.