Lucy Gordon
Czarownica
Tłumaczył Paweł Piasecki
PROLOG
Tłumek odzianych na czarno żałobników skupił się wokół otwartego grobu. Do zmarzniętej ziemi wkładano trumnę, w której leżał młody mężczyzna. Mosiężna tabliczka podawała jedynie suche fakty: nazywał się Peter Mullery, w chwili śmierci miał osiemnaście lat. Tylko szlochająca matka i zesztywniałe twarze braci przypominały o tym, że był ukochanym, przystojnym, pełnym życia chłopakiem. I że zmarł za sprawą kobiety pozbawionej serca.
Ksiądz intonował właśnie ostatnie śpiewy, gdy uświadomił sobie, że wokół nastąpiła jakaś zmiana. Podniósł oczy na żałobników i spostrzegł, że nie zwracają na niego uwagi. Ich spojrzenia przyciągała młoda kobieta, która pojawiła się niespodziewanie u wejścia na cmentarz. Od ponurych, białych wrzosowisk wiał zimny wiatr, podnosząc jej długie, czarne włosy. Stała nieruchomo, wpatrując się w grupę ludzi, którzy z kolei nie odrywali wzroku od niej. Mięśnie jej twarzy były napięte, co świadczyć mogło o tym, że boi się, a mimo to próbuje być odważna.
W końcu zaczęła zbliżać się do grobu. Głowę trzymała wysoko, a jej twarz, choć naznaczona cierpieniem i strachem, była uderzająco piękna. Milczenie żałobników miało w sobie coś niepokojąco groźnego, ale ona szła pewnie naprzód. Może tylko uniesiona nieco wyżej broda wskazywała, ile wysiłku kosztuje składanie hołdu zmarłemu w atmosferze otaczającej ją nienawiści.
Wokół dał się słyszeć cichy, gniewny pomruk. Kto by pomyślał, że Kirsty Trennon odważy się tu pokazać? Po chwili zamarł nawet i ten dźwięk. Ksiądz i żałobnicy stali jak sparaliżowani w kompletnej ciszy, zupełnie jakby poraził ich jakiś straszny sen.
Zatrzymała się przy otwartym grobie i skierowała na trumnę czarne, błyszczące oczy. Jej usta poruszały się bezgłośnie, wymawiając słowo „przepraszam". Powoli rozwarła ramiona i obsypała trumnę liśćmi.
To rozwiało urok, który paraliżował dotąd ruchy żałobników. Podniosła się wrzawa. Matka zmarłego chłopca krzyknęła w jej stronę:
– Morderczyni! Wiedźma! Czarownica!
Jeden z braci chwycił bryłkę ziemi i cisnął nią w kobietę.
– Za późno na przepraszanie – krzyknął. – Nie dostaniesz tak tanio przebaczenia – ani teraz, ani kiedykolwiek. Wynoś się i niech cię więcej nie widzą przyzwoici ludzie.
Zachowywali się jak zwierzęta, gotowe rozszarpać swą ofiarę. Uciekała na oślep, zalewając się łzami. Gdy biegła, rzucano za nią kamieniami, a krzyki „Morderczyni, wiedźma, czarownica!" niosły się z cmentarza daleko na wrzosowiska.
1
Gdy Kirsty dotarła do domu na farmie, podnosił się wiatr. Odwróciła się w drzwiach, by po raz ostatni spojrzeć na wrzosowisko, przykryte już pierwszym śniegiem. Stojący przy niej wielki, kudłaty pies zadygotał i wśliznął się do wewnątrz. W kuchni było rozkosznie ciepło, ale w domu panowała nieprzyjemna cisza.
Ta cisza towarzyszyła jej dokładnie od roku. Myśli Kirsty podążyły utartym szlakiem: dokładnie rok temu jej mąż został aresztowany w sprawie morderstwa Petera Mullery'ego. Rok minął od czasu, gdy została wyrzucona z pogrzebu Petera przez wrogą jej rodzinę. Jedenaście miesięcy temu jej mąż zmarł w więzieniu, bezskutecznie próbując przekonać świat o swej niewinności.
Tarn – takie imię nosił pies – zmiótł kolację i wyciągnął się na postrzępionym dywaniku przed piecem. Kirsty podgrzała puszkę fasolki i zjadła ją z chlebem. Żywiła się ostatnio wyłącznie gotowym jedzeniem, ponieważ spadł na nią ciężar wykonywania wszystkich prac na farmie Everdene i nie było czasu na kulinarne popisy.
Była to mała farma, ale i tak zbyt duża jak na jedną osobę. Za czasów jej dzieciństwa przy stole zasiadały cztery osoby: jej gruba, pogodna babka, suchy, czerstwy dziadek, ich syn Will i ona, mała Kirsty, jego córka. Will był wdowcem, ale przystojnym mężczyzną. Mógł sobie wziąć za drugą żonę niemal każdą kobietę z Dartmoor. On jednak bez reszty oddał serce swej pierwszej poślubionej i potem był w stanie kochać jedynie córeczkę, którą mu pozostawiła.
Kirsty towarzyszyła swemu tacie od chwili, gdy skończyła trzy lata. Pewnego ranka wyskoczyła za nim z domu, wrzeszcząc: „Ja też idę, ja też, ja też." Ojciec roześmiał się, wziął ją na barana i od tej pory zawsze chodziła razem z nim. Przy jego boku poznawała świat i surowe piękno Dartmoor.
Z początku myślała, że cały świat jest tak wspaniale dziki jak te wrzosowiska, lasy i bagna, jak niedostępne skaliste pagórki, usiane tajemniczymi, prehistorycznymi głazami. Will jednak powiedział jej, że tylko Dartmoor jest wyjątkowe i że tylko tu jest tak pięknie; że jest to prawdziwy skarb południa Anglii i że mieszkanie tu jest niezwykłym przywilejem.
Kirsty znała okolicę jak własną kieszeń. Nie obchodziła jej jedynie ta część wrzosowisk, gdzie we wsi Princetown mieściło się więzienie. Wystarczyło je raz zobaczyć, by pozostawiło niezatarty ślad w pamięci. Olbrzymi, szary budynek z pięcioma rzędami małych okienek nasuwał smutne myśli o losie ludzi zamkniętych za granitowymi murami, odciętych od piękna natury, z którą ona obcowała na co dzień.
Gdy miała czternaście lat, zmarli dziadkowie. Od tej pory ona i jej ojciec mieli te sama prawa na farmie. Tak jak Will mogła prowadzić traktor albo pomagać przy narodzinach cielaka. Will twierdził, że jest urodzoną farmerką, może tylko jej ciekawość świata, niecierpliwość i skłonność do pośpiechu wyróżniały ją spośród innych mieszkańców wsi.
– Jesteś w gorącej wodzie kąpana – powiedział jej raz – zupełnie jak twoja mama. Też miała gorący temperament. Zapalała się, mówiła, co myśli, a dopiero potem się reflektowała – śmiał się – całkiem tak jak ty.
W tym, co mówił, nawet jeśli krytykował Kirsty, była wielka miłość i uwielbienie dla córki. Uwielbiali zresztą się nawzajem i przez następnych parę lat nic nie mąciło ich szczęścia.
A potem Will zginął nagle w wypadku i Kirsty w wieku osiemnastu lat została sama na tym świecie. Zdarzyło się to akurat na tydzień przed żniwami i Kirsty oprócz rozpaczy spowodowanej śmiercią ojca musiała martwić się także o to, jak ratować plony. Całe szczęście wtedy właśnie pojawili się Jack i Caleb Trennonowie, dwaj Cyganie, którzy szukali pracy.
Przez większą część roku Jack i Caleb wędrowali z taborem, przemierzając cały kraj wzdłuż i wszerz. Uważali wciąż jednak Dartmoor za swój dom i latem zawsze wracali na żniwa. Kirsty zatrudniła ich z radością. Caleb, młodszy i wyższy od Jacka, był czarującym, skorym do śmiechu chłopakiem. Jack zaś – małomównym, silnym i barczystym mężczyzną. Pracował za dwóch, godzinami nie zdradzał zmęczenia i nie odzywał się więcej niż dwoma słowami.
Tamtego roku mieli rekordowe żniwa. Cała trójka od świtu do zmierzchu zbierała plony, wyjątkowo szczodrze ofiarowywane przez farmę Everdene. Kirsty kochała swój dom jak nigdy przedtem, a jej myśli często biegły do Willa. Obiecywała mu, że nie zmarnuje cennego daru, który jej zostawił.
Później, pod koniec lata, zdarzył jej się nieszczęśliwy upadek i złamała nogę w kostce. Kiedy Jack niósł ją do domu w swych mocarnych ramionach, Kirsty myślała z niepokojem, jak też sobie poradzi, gdy jesienią odejdzie od niej ta para niezmordowanych rąk. Ostatecznie Caleb odszedł, a Jack pozostał, obiecując doczekać chwili, gdy Kirsty odzyska sprawność. Parę dni potem, wróciwszy z Ollershaw, sąsiedniej wioski, powiedział z wymuszoną niedbałością:
– Ludzie zaczynają gadać, Kirsty. Wiesz co… że niby ty i ja tutaj, tylko we dwoje… Coś chyba trzeba z tym zrobić.
– A co można zrobić?
– Albo sobie pójdę, albo się pobierzemy – powiedział, wzruszając ramionami.