Выбрать главу

Ollershaw było malutką osadą, mającą nie więcej niż pięćdziesiąt gospodarstw. Był tam jeden kościół, jeden pub i jeden sklep, własność Fowlerów, sprzedający mydło i powidło i służący jednocześnie jako poczta. Do tego właśnie sklepu udała się Kirsty.

Z przykrością stwierdziła, że za ladą stoi Terry Fowler, krostowaty młodzieniec o obwisłych wargach, który zawsze próbował zająć Kirsty rozmową i jednocześnie wpatrywał się w nią lubieżnym wzrokiem.

– Zabiorę pocztę. – Kirsty wskazała palcem swoją przegródkę, gdzie dostrzegła jeden list. – Poproszę też o miejscową gazetę.

– Jeszcze nie ma – odparł.

– Jest czwartek. Powinna już przyjść.

– A tak. Przyszła. Ale jeszcześmy jej nie rozpakowali. Zrobimy to po południu.

– Nie będę specjalnie drugi raz przyjeżdżać – zaprotestowała Kirsty.

– Nie trzeba. Sam przywiozę ją pani do domu. Kirsty skurczyła się pod jego śliskim wzrokiem.

– Szkoda fatygi – rzuciła.

– Żadna fatyga. Musi czuć się tam pani samotna. – Wykrzywił usta w niby-uśmiechu. – Żadnego towarzystwa…

Kirsty przywykła już do tego typu aluzji, ale tym razem poczuła wyjątkowy niesmak. Sytuację rozładowało pojawienie się pani Fowler.

– Coś nie w porządku? – zapytała z lodowatą uprzejmością.

– Owszem, Terry mówił mi właśnie, że miejscowa gazeta nie jest jeszcze rozpakowana – wyjaśniła Kirsty. – Zaofiarował się, że przywiezie mi ją do domu.

Na rezultat nie trzeba było długo czekać.

– Przynieś ją w tej chwili! – warknęła na syna pani Fowler i stanęła między nimi.

W innych okolicznościach gorliwość matki broniącej czci zupełnie niepociągającego syna wydałaby się może zabawna, ale dziś jedynym marzeniem Kirsty był jak najszybszy powrót do domu. Zaczęła otwierać list, by czymś się zająć i nie podejmować rozmowy. Rozpoznała pieczęć firmową na kopercie i wiedziała już, co znajdzie w środku.

– Kiepską mamy ostatnio pogodę – zauważyła Fowlerowa.

– Okropną – przytaknęła Kirsty.

– Musi być pani ciężko samej.

– Dziękuję, jakoś sobie radzę.

– Jak długo jeszcze będzie się pani męczyć? Mój brat zaproponowałby rozsądną cenę.

– Już odrzuciłam jego ofertę.

– Ludzie zaczynają być ciekawi, jak długo można wytrzymać, mając wszystkich przeciw sobie. W końcu i tak sprzeda pani komuś tę farmę.

– Zapewne tak, pani Fowler – odparła Kirsty z błyskiem w oku – ale nie będzie to nikt z miejscowych, którzy mnie prześladowali. Mam ciekawsze propozycje. – Machnęła jej przed nosem kopertą.

– Colley i Syn? – przeczytała Fowlerowa. – A któż to taki?

– Inwestorzy budowlani. Chcą kupić Everdene i postawić tu hotel. Będzie wielka budowa. Niezły pomysł, co? – dodała Kirsty, widząc, jak jej rozmówczyni robi wielkie oczy.

– Nie zrobi nam pani tego. Przecież tu się pani urodziła i wychowała.

– Nie zrobię? A czemu? Ze względu na was? A czy ktoś kiedykolwiek zatroszczył się o mnie? Może pani powtórzyć wszystkim, że jeśli spotkają mnie jeszcze jakieś przykrości, następnego dnia sprzedam ziemię Colleyowi i będziecie sami układać się z nowym właścicielem. A ten nie ma dla Dartmoor sentymentów.

Kirsty rzecz jasna blefowała. Nie miała najmniejszego zamiaru sprzedawać Everdene. Ten blef mógł jednak kupić jej trochę spokoju.

– A jeśli pani syn jeszcze raz będzie robił z siebie Casanovę – ciągnęła – to proszę mu powiedzieć, że… – w tym momencie urwała, gdyż jej wzrok padł na wydrukowane dużymi literami nazwisko w gazecie krajowej. Wzięła ją ze stojaka i zaczęła czytać, pełna złych przeczuć.

– Proszę, to dla pani. – Terry wrócił z miejscową gazetą. Kirsty szybko wzięła ją od niego, zapłaciła za obie i pędem wypadła ze sklepu, wprawiając w zdumienie matkę i syna. Dobiegła do traktora, włączyła silnik i natychmiast popędziła do domu.

– Co się stało? – zapytał Mike, gdy tylko ją ujrzał.

– Jak się nazywał ten ekspert komputerowy, na którego pomoc liczyłeś?

– Con Dawlish. A o co chodzi?

– Czy to on?

Kirsty pokazała mu gazetę ze zdjęciem mężczyzny o łagodnej twarzy otoczonej gęstwą białych włosów. Siedział na wózku, który popychała kobieta w stroju pielęgniarki. Artykuł donosił: „Con Dawlish, geniusz komputerowy, którego szelmowskie postępki zachwycały opinię publiczną, a wprawiały w zakłopotanie stróżów prawa i porządku, przejdzie w Stanach Zjednoczonych poważną operację serca. Pogłoski mówią, że jej koszty pokrywa międzynarodowy finansista, wdzięczny Dawlishowi za wykrycie braków w systemie komputerowym."

– Nie! – krzyknął Mike, ciskając gazetę. – Tylko nie to!

– Mike, wiem, że to wygląda niedobrze, ale proszę…

– Niedobrze? Con był dla mnie ostania deską ratunku.

– Mike usiadł na sofie i zacisnął pięści w bezsilnej wściekłości. Wyglądał, jakby zupełnie opuściły go siły.

– Wróci, gdy mu się polepszy – przekonywała Kirsty.

– To tylko kwestia czasu.

– A ile czasu mi pozostało? – jęknął Mike. – Mogą upłynąć miesiące, zanim Con wyzdrowieje. A jeśli nie…

– Ukrył twarz w dłoniach.

Kirsty uklękła przy nim i objęła go ramionami. Nie wiedziała, co powiedzieć. Pogrążony był w rozpaczy, której głębi nie mogła dosięgnąć, choć z całego serca pragnęła mu pomóc. Teraz zrozumiała, że kochać kogoś, to odczuwać jego ból jako swój własny. To wiedzieć, że na świecie nie liczy się nic oprócz szczęścia tej drugiej osoby. Nie mogła wyznać mu własnych uczuć, więc szeptem powtarzała tylko jego imię i muskała policzkiem zmierzwione, czarne włosy Mike'a.

– Jestem skończony – powiedział. – Nie ma żadnej nadziei.

– Nieprawda – zaprzeczyła pośpiesznie. – Masz mnie, Mike. A dopóki masz mnie, masz i nadzieję.

– Nie mogę narażać cię na kolejne niebezpieczeństwa. Muszę odejść.

– Nie! – teraz ona krzyknęła. – To byłoby poddanie się, kapitulacja. Nie dopuszczę do tego. Znajdziemy jakiś sposób, nawet gdybyś miał tu się ukrywać całe miesiące. Nie dostaną cię, obiecuję.

Mike patrzył na nią jak na objawienie.

– Skąd ty bierzesz tyle odwagi, Kirsty? Myślałem, że nie brakuje mi jej, ale ty mnie zawstydzasz.

– Tu nie potrzeba odwagi, tylko zdrowego rozsądku

– powiedziała drwiąco. – Masz znakomitą kryjówkę, a im ostrzejsza zima, tym jesteś bezpieczniejszy. Zapewne spisali cię już na straty. Nie rozumiesz? Mamy same atuty po swojej stronie.

– Same atuty – uśmiechnął się słabo. – Tylko ty mogłaś powiedzieć coś takiego w obliczu klęski.

– Nie mów tak. Klęska – to od tej pory słowo zakazane. Klęska, porażka, przegrana, jestem skończony i tak dalej… Tego nie wolno nam mówić – postanowiła.

– Kirsty, mnie łatwo jest ryzykować. Nie mam nic do stracenia, ale ty…

– Ja też nie mam nic do stracenia – powiedziała zwyczajnie.

– To nieprawda i oboje o tym wiemy.

Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, jak szczera była to prawda. Klęcząc przy nim i próbując wziąć na swe barki jego kłopoty, współodczuwając jego strach, ból, cierpienie, Kirsty odkryła wreszcie to, czego zawsze jej brakowało – zawsze, odkąd straciła Willa – miłość. Całkowite utożsamienie się z drugim człowiekiem, przekonanie, że jeśli jemu się uda, nic złego nie może się już przydarzyć – oto jest miłość. A także odkrycie, że dla niego zniosłaby każde cierpienie.

– Masz wiele do stracenia – ciągnął Mike – włącznie z utratą wolności, gdyby cię przyłapano na ukrywaniu zbiega. A jeśli pójdziesz do więzienia, stracisz także Everdene. Pomyśl, na co się decydujesz.