Andrzej Pilipiuk
Czarownik Iwanow
Andrzej Pilipiuk
Czarownik Iwanow
HIENA
Wrześniowe słońce stało wysoko. Na cmentarzu panował jednak niepodzielnie cień. Stare drzewa rosły gęsto. Ich liście, choć zmieniały już kolor, trzymały się jeszcze całkiem mocno gałęzi. Nieliczne jedynie spadły na dół i zdobiły kopczyki ziemi znaczące miejsce wiecznego spoczynku prostych ludzi oraz pompatyczne, lastrikowe płyty, przywalające mogiły miasteczkowych notabli. Pojedyncze opadły na zarośnięte chwastami kamienne nagrobki na prawosławnej części cmentarza.
Tomasz Cieśluk i Jan Grądkowski kopali szpadlami. Na pierwszy rzut oka wyglądali na grabarzy zajętych swoją pracą, jednak nerwowe spojrzenia, którymi obficie rzucali na boki, podważały to wrażenie. Jakub Wędrowycz stał nie opodal i pogryzając w zadumie kawałek kaszanki odwinięty z zatłuszczonej płachty „Trybuny Ludu”, popatrywał to na swojego nieletniego syna, który stał na lipie przy bramie parku sztywnych, to na drogę w stronę Chełma. Wiał zimny jesienny wiatr, przenikający do szpiku kości.
Obaj kopiący chętnie łyknęliby coś na rozgrzewkę, ale Jakub zabronił. Powiedział im już dawno, że na cmentarzu potrzeba jasnego umysłu i precyzji ruchów, co zazwyczaj nie idzie w parze z alkoholem. On był szefem, on wiedział najlepiej i nie musiał tego dwa razy powtarzać.
W swoim zawodzie był artystą najwyższej klasy, co przyznawał nawet ksiądz oraz milicjanci, którzy już kilkakrotnie usiłowali nakryć go przy pracy. Gdzieś daleko ryczały sennie krowy, pędzone do obory. Szosą przetoczył się wóz na żelaznych kołach, ale drzemiący na koźle woźnica nie zwrócił na nic uwagi. Szkapa sama zakręciła w drogę na Czarnołozy. Jakub przeniósł czujne spojrzenie na pobliski plac budowy. Tam także było pusto i cicho. Dwa elewatory na zboże, waga do węgla, hale skupu pozbawione jeszcze dachu.
Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Wcześnie dzisiaj skończyli. Wiadomo, w dzień po wypłacie nikomu nie chce się robić. Obrócił się w stronę miasteczka. Kryty blachą dach opuszczonej cerkwi majaczył ponad drzewami i dachami chałup.
To moja wieś. Moi ludzie – pomyślał. – Tylko ja stoję na ich straży.
Łopaty kopiących zastukały o wieko trumny. Przełknął ostatni kęs kiełbasy i otarł usta gazetą. Kultura przede wszystkim. Zbliżył się do rozkopanego grobu jak tygrys do ofiary, która choć osaczona, może się jeszcze zdobyć na jakiś desperacki cios.
– A jeśli to nie on? – zapytał Tomasz niewyraźnie, bowiem trzymał w ustach gwoździe wyrwane właśnie przed chwilą obcęgami.
– Jeśli będzie pudło, to trzeba będzie odwiedzić tego grubego ruskiego kupca sprzed pierwszej wojny. Jeśli to nie ten, to chyba nie ma…
– Tylko jak go wygrzebiemy sprzed cerkwi? – zdenerwował się Jan. – To przecież prawie w środku wsi.
– Coś się wymyśli.
– A może to ten lekarz Żyd? On miał ręce upaprane we krwi po łokcie. Jak z Josifem poczęstowali tych Szwabów bimbrem, to było piętnaście ofiar…
– Z Żydów nie robią się wampiry – zaprotestował Jakub. – Wampiry robią się ze Słowian i ewentualnie Rumunów. To nie on.
– Ale nie wiadomo, gdzie on leży. Jeśli w niepoświęconej ziemi to łatwo mu wstać. A jako lekarz wie, gdzie są te wszystkie żyły i tętnice.
– Ten – szef trącił nogą trumnę – leży w poświeconej ziemi, a wstaje. A co do żył, wampir nie musi wiedzieć, od tego ma instynkt.
– Może jednak to ten Ruski? Czerwoni szczali na mury cerkwi, to przestała być święta. Może to mu ułatwiło?
– Może i tak. Ale wtedy zacząłby wstawać zaraz po wojnie. A ten od trzech lat grasuje.
– Ale już trzy razy robiliśmy akcje i za każdym razem się myliliśmy. Może źle szukamy? Może to ktoś z pierwszej wojny, może i nawet z austriackiego cmentarza? Tego z pierwszej wojny?
– Bliżej by mu było do Huty. A tam spokój.
– Jakub, ze Szwabów robią się wampiry?
– Nie jestem pewien, chyba tak.
– To i z Żydów powinny się robić. Dodawali krwi chrześcijańskich dzieci do macy. Tak mi opowiadała babka…
– E, to tylko bajki. Przecież to by było niekoszerne. – egzorcysta amator błysnął fachową wiedzą.
– A ja bym poszedł na dniach na kirkut i wykopał tego handlarza z rynku. Tego, co sprzedawał ryby… On wprawdzie zmarł jeszcze przed wojną – westchnął Jan, ocierając czoło rękawem.
– A jak go znajdziemy? Cholera mówiłem ludziom, żeby nie brali macew na fundamenty, a ci wszystko rozkradli. Teraz już nie dojdziemy, co Jakub?
– I tak byśmy nie doczytali się: kto i gdzie. Wszystko po hebrajsku.
– E, alfabet pewnie znaleźlibyśmy w encyklopedii, gdyby było trzeba.
– Musi ten handlarz, to na lewo od wejścia. Ten czerwony nagrobek z granitu.
– Ten czerwony był cadyka. Patrz, gdzie leży teraz – Jan machnął ręką.
W odległym końcu cmentarzyska leżał masywny granitowy nagrobek. Na płycie wyryto głęboko pięcioramienną gwiazdę oraz cytat z Lenina.
– Co u diabła? – zdziwił się Jakub.
– To było wtedy, gdy jeździłeś do Radomia do roboty. Ten bydlak Jakubowski odwrócił płytę do góry nogami i zafundował tej swojej kacapskiej dziwce pochówek jak się patrzy i to za psie pieniądze. Bydlę – wargi Tomasza skrzywiły się, ale nie splunął.
– To ten? Może nie…
– Pewnie, że ten. Weź lewarek, podnieś i zajrzyj. Są litery po hebrajsku.
– Może to ona wstaje?
– Może. Cholera, jeśli to nie ten, to trzeba będzie wykopać.
– Jakubowski nam za to z dupy jaja powyrywa – Jan miał pewne obiekcje.
– Gówno nam zrobi. O niczym nie musi wiedzieć.
– Jakub, a z komuchów robią się wampiry? – Jasne. Te najwredniejsze.
– Ale oni nie wierzą w Boga.
– Tym gorzej. No kończmy.
Podnieśli wieko. Wnętrze trumny przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wyściółka była poszarpana na strzępy. Ubranie, które miał na sobie zmarły, także było podarte. Zwłoki leżały dziwacznie zwinięte.
– O kurwa! Co tu się stało?
– Słodka tajemnica Marka z Truścianki. Ten bydlak sprzedawał ludzi Szwabom. Żydów, partyzantów, jak leciało. No i ktoś pogrzebał go żywcem.
– Marek Biłyj?
– Tego nie powiedziałem.
– A skąd wiesz?
– Od Ałmaza Paczenki. Zaraz po wojnie mi opowiedział. Miał prywatne porachunki z tym tu. Dowiedział się, że Marek go zabił i pochował, więc wykopał go, żeby choć w ciało wsadzić kulę. A ten jeszcze żył.
– I co Ałmaz?
– Zamknął trumnę i zakopał go ponownie. To był człowiek ze stali.
– To by się zgadzało, nie? Ten tu w męce się skończył i ma niewinną krew na rękach. To dlatego go wybrałeś?
– Jasne. No, czas brać się do roboty.
Wędrowycz rozpiął ceratową teczkę. Na pryzmie ziemi położył gazetę, tą od kiełbasy, a na nią zaczął wykładać swoje narzędzia. Drewniany młotek, osikowy kołek, żelazny gwóźdź, buteleczkę wody święconej oraz sierp. Pomocnicy cofnęli się z szacunkiem. Przeżegnawszy się, ujął sierp w spracowaną dłoń i nachyliwszy się nad ciałem, ciął z rozmachem nieboszczyka po gardle. Jan i Tomasz sprężyli się do ucieczki, ale nic się nie stało.
– Spokojnie – powiedział ich szef. Oni nie mają siły za dnia. W nocy, co innego.
– Gdybyśmy robili akcje w nocy, nie mylilibyśmy się tak często.
– Ale wtedy mogłyby zostać z nas kupki wylizanych gnatów. Teraz trzeba oddzielić głowę. Łopatą.
– Dlaczego nie sierpem wszystko? – zapytał Tomasz, podchodząc ze szpadlem.
– Sierpem tylko gardło. – A jeśli nie ma gardła?
– Kość gnykowa zazwyczaj zostaje.