Tomasz zagryzł wargi i walnął. Zachrzęściło, ale głowa nie oddzieliła się od tułowia. Szpadel zaklinował się między kręgami. Ten niewielki opór wprawił go niemal w przerażenie.
– Za słabo – uspokoił go szef. Depnij butem. Śmiało. Nie ugryzie cię.
Ten od szpadla nie był o tym w stu procentach przekonany, niemniej jednak przełamał się. Noga obuta w produkt fabryki „Syrena” wzniosła się do góry, a potem opadła na rant szpadla. Głowa potoczyła się w kąt trumny. Tomasz zrobił się zielony na twarzy i zaczął się chwiać.
– Łyknij – Jakub podał mu manierkę bimbru. Ten człowiek potrzebował czegoś na wzmocnienie.
– Spokojnie. Przywykniesz.
Wydobył głowę z trumny, przesunął ciało w górę skrzyni, a następnie umieścił ją w nogach.
– Drut.
Jan podał mu kawałek grubego drutu i kombinerki. Jakub zebrał ręce nieboszczyka do kupy i oplatał je drutem w nadgarstkach. Zacisnął kombinerkami. Żeby drań nie sięgnął po swoją głowę. Następnie wziął gwóźdź i wbił z rozmachem w środek czaszki.
– Stary sposób – powiedział. – Ale skuteczny.
– A kołek w piersi? – Tomasz odzyskiwał stopniowo równowagę umysłową.
– Zaraz wbiję. To metoda, która przyszła ponoć z Rumunii, ale mnie nauczył jeden Ukrainiec.
Przyłożył kołek do piersi domniemanego wampira. Skóra pomiędzy żebrami była napięta. Po pierwszym uderzeniu młotka ustąpiła z odgłosem pękającego płótna. Z teczki wydobył latarkę i poświecił przez dziurę obok.
– Serce zachowało się – powiedział. Kołek siedzi w dobrym miejscu.
Tomasza zemdliło, odszedł na stronę, ale powstrzymał wymioty, nie chcąc desakrować cmentarza. Jakub pokropił swoje dzieło wodą święconą z butelki.
– Przybijajcie.
Położyli wieko i zaczęli przybijać je wyciągniętymi uprzednio gwoździami. Na zakończenie odwrócili trumnę dnem do góry i zaczęli zasypywać grób. W rym momencie nadbiegł Marek, syn Jakuba.
– Tatko! – Co?
– Ksiądz i jeszcze dwu gliniarzy biegną drogą! – Panowie! Chodu!
Wybiegli z cmentarza i pokonawszy chyłkiem szosę, ukryli się na placu budowy. Ksiądz dotarł na nekropolę parę minut później.
– Ja cię ukraińska świnio w więzieniu zgnoję – wydarł się duchowny pod adresem Jakuba. – Mało ci było klątwy biskupa? Ja ci się postaram o dziesięć lat odsiadki!
Oddalili się szybkim krokiem wśród krzaków, ale złorzeczenia goniły ich jeszcze przez wiele minut.
Wieczorem Jakub przemknął się do wsi i zapukał do okna swojego przyjaciela Józefa Paczenki. Kumpel otworzył okno i przyłożył palec do warg.
– Dobry.
– Dobry. Syn usnął dopiero co. Spotkajmy się w stajni.
– Przyniosłem flaszkę.
– Dobra, wezmę coś na ząb.
Po chwili obaj siedzieli w ciepłej stajni. Ustawiona na podmiecionej części klepiska lampa naftowa roztaczała łagodne światło. Józef nalał bimbru do szklanek i stuknęli się.
– Oby nam się.
– Zdorowia.
Wypili.
– Ognista gorzała – zauważył gospodarz. To Igora?
– Pewno.
– No to się przygotuj na zmianę dostawcy.
– Co się stało? Kocioł wybuchł?
– Zwinęli go. Za bimber i kłusownictwo.
– Kiedy?
– Dziś po południu. Kiedy ty hmmm…
– Nie dotarła do mnie jeszcze ta wieść. Opowiesz?
– Pewno. Jakiś czas temu zaszedł nasz drogi przyjaciel do stodoły i co widzi? W jednym kącie leży locha z warchlakami.
– Dziki?
– Ano dziki. Dziewięć sztuk. Inny by wziął siekierę i miałby mięso, ale jak wiesz on ma smykałkę do wszelakich interesów.
– Mówiłem mu nie raz i nie dwa, że ten jego zmysł handlowy doprowadzi go do mamra.
– No to wykrakałeś. Pasł dziki kartoflami, żeby podrosły, pasł, aż na niego sąsiedzi donieśli.
– Cholera! Kto?
– Jeszcze nie wiem, ale się dowiem.
– Już my ich urządzimy. I co dalej?
– No cóż. Weszli gliniarze do stodoły, zobaczyli kojec z dzikami. Potem popatrzyli w drugą stronę i zobaczyli bimbrownię.
– Dużo?
– Podobno pięćset litrów zacieru.
– Rany Boskie! Pięć lat jak obszył. I jeszcze za kłusownictwo.
– Może trochę mu odpuszczą za dobre sprawowanie. – Z tego, co go znam, raczej dołożą. Tak czy siak, wcześniej jak za trzy lata go nie zobaczymy. Uniósł szklankę do góry.
– Za naszego druha. Wypili.
– Wiesz – zaczął Józef. – Zachodził do mnie ksiądz.
– Dzisiaj?
– Dziś. Niedawno sobie poszedł. Wiesz, co powiedział?
– Nie mam pojęcia, ale to chyba nietrudno zgadnąć.
– Powiedział: „Zrób coś Józefie i wpłyń na swojego przyjaciela, bo kroczy po bagnie. Do kościoła nie chodzi, nieboszczykom spokój narusza. Może to i nie jest zły człowiek, ale błądzi”.
– Byłem chrzczony w cerkwi i tam brałem ślub! Słuchaj, ty wierzysz w te wampiry, z którymi ja walczę?
– Tak szczerze?
– Szczerze.
– Jeśli mam nie skłamać, to nie do końca. Pluskwy pogryzą dzieciaka, prześcieradło we krwi, a matka krzyczy o wampirach. Przecież nie pochwali się, że ma robactwo w mieszkaniu.
– Zobacz to – Jakub podciągnął rękaw koszuli. W czterdziestym pierwszym ciąłem z Aleksandrem Pilipiukiem drzewo w jego lesie. Noc była ciepła, przysnęliśmy na mchu. A rano…
Józef patrzył na obnażone ramię przyjaciela, na którym widniały dwie zagojone dawno blizny. Jak od zębów wampira. Jak od kłów węża.
– Może żmija? – zasugerował.
– A widziałeś kiedyś węża, nawet nie żmiję, jakiegokolwiek węża w naszym lesie?
– Nie. Nigdy.
– Ja także nie. Ani Hawraj nie widział, ani Farfos, ani Kuraszko, ani Miącz, ani Sapiega, ani…
– A wampira ktoś widział?
– Wampirów nie, ale duchy to i owszem.
– Ba! Każdy wie, gdzie straszy. Na drodze koło szubienicy; próbowałeś kiedyś przejechać tamtędy wozem albo konno w południe, albo o zmroku?
– Tak, mój dziadek próbował, mój ojciec, ja. Konie zawsze się płoszą. Boją się. Lękają się czegoś, czego my nie widzimy.
– Mój ojciec też próbował. I ja, to przeklęte miejsce. – Może trzeba by postawić kapliczkę tam na górze?
A może w samym wąwozie – zastanawiał się egzorcysta.
– Nie wiem. Tam czai się jakieś zło. A łąki koło Mamczynej Góry? Facet z laską w meloniku.
– Dwa lata temu pobił tego z Tróścianki. Jak on się nazywał…?
– Ze Starego Majdanu. Florek. Nie! To Misztal oberwał.
– Racja – Jakub dolał sobie do szklanki.
Milczeli przez chwilę, pijąc i zakąszając. Klacz Józefa, Karolina patrzyła na nich ciemnymi inteligentnymi oczyma.
– Józwa. – Tak? – Widzisz…
– Masz do mnie jakąś sprawę. Wiedziałem o tym, gdy tylko cię zobaczyłem. Mów kumplu.
– Nie chciałem o tym mówić, to dość przykre, ale wampiry powstają zazwyczaj z niepoświęconej ziemi. Paczenko rozejrzał się na boki.
– Czy ty robisz aluzje do mojego ogrodu? – zapytał.
– Wiesz jak to się mówi po wsi. Podobno masz tam złych ludzi pod kwiatkami.
– Są tam zakopani. Poświęć ogród i po problemie.
– To za mało. Z wampirami należy mieć całkowitą pewność. A myślę, że ty wiesz, ilu i gdzie.
– Pamiętam.
– Nie chcę cię naciskać, ale to dość prawdopodobne, że któryś z nich albo i oni wszyscy.
– Wszyscy? To już by nie było tej wsi! – Ilu?
– Jeden Volksdeustch, dwaj gestapowcy, czterej bolszewicy. A i jeszcze jeden milicjant.
– Słuchaj, a aktyw gminny?
– Jaki aktyw?
– Ci, co ich Ruscy osadzili w 45- tym.
– O nich nic nie wiem. Zresztą, twój ojciec też ich strzelał. Nie pochwalił się?