Bóg nie stworzył niczego bez celu. Ciekawe tylko, dlaczego nas faworyzuje do tego stopnia, że nakazał Eohippusom zejść z drzew. Może kiedyś nam to wyjawi. A może odpowiedź kryje się w określeniu „Na obraz i podobieństwo swoje”. Iwan Iwanowicz Iwanów nie zastanawiał się nad tym. Czarował. Rzucał strasznie wymyślny urok na Jakuba Wędrowycza i tą małą cizię, która się za nim plątała. Ciekawe, co taka widziała w tym starym dziadu. Wyszli z kościoła we trójkę. Jakub Monika i Semen. To, co się stało, było zaskakujące. Przed kościołem stali esesmani ustawieni w szpaler z bronią gotową do strzału.
– Co to jest? – zdziwiła się dziewczyna. – Film kręcą?
Ludzie weszli pomiędzy nich. Hitlerowcy zaczęli strzelać. Ludzie padali, ale następni szli naprzód. Wylewali się z kościoła jak rzeka i ginęli.
– Stójcie – krzyknęła przerażona.
To działo się naprawdę. Jakub położył jej dłoń na ramieniu.
– Uspokój się – poprosił. – To złudzenie.
Czar prysnął. Ludzie szli normalnie żywi i cali. Semen wzdrygnął się.
– Brr. Kto to zrobił?
– Tamten – Jakub wskazał Iwana Iwanowicza, który siedział przed księgarnią, kurząc obojętnie „Biełamorkanała”.
– To było złudzenie? – zdziwiła się dziewczyna.
– Oczywiście. Zbiorowe złudzenie.
– Ale, dlaczego tylko my?
– Och, to zupełnie proste. Łatwiej jest coś mocno wmówić kilku osobom niż słabo większemu tłumowi. Chciał, żebyśmy spróbowali zatrzymać ludzi. Wyszliby- śmy wtedy na wariatów.
Człowiek na ławce jak gdyby usłyszał ich wymianę zdań, bo rozpłynął się wolno w powietrzu. Jakub skrzywił się.
– Sprawdzimy, czy siedzi tam nadal? – zapytał bez przekonania.
– Bo ja wiem? – zastanowiła się Monika.
– Chodźmy – powiedział Semen.
Więc poszli. Ławka wydawała się pusta. Ale wokół niej powietrze dziwnie drgało. Coś nieznacznie zniekształcało perspektywę. Dziewczyna wyciągnęła rękę.
– Nie ręką – zaprotestował potomek kozaków.
Z rękawa wyciągnął krótką nahajkę splecioną ciasno z dwunastu rzemieni. Monika machnęła nią nad ławką. Trafiła w coś. Iwan Iwanowicz zmaterializował się w okamgnieniu.
– Podłe dziewuszydło – powiedział. – Jeszcze ci za to dam do wiwatu. Muszę tylko wymyślić jak.
– Może byś się tak wyniósł w diabły? – zapytał egzorcysta. – Tu nie kurort wypoczynkowy. Mamy dość własnych problemów.
– Z wampirami na przykład – czarownik zachichotał. To chyba było niezłe?
– Usiłowałeś mnie zabić.
Dziewczyna i starzec popatrzyli zdumieni. Nic o tym nie wiedzieli.
– Dobra, dobra. Odczep się ode mnie. Mam prawo tu być.
– To moja ziemia.
– Chcesz tu nadal mieszkać?
– Owszem, mam taki zamiar.
– Pogadamy o tym jutro. W niedzielę nie wychodzi mi zbyt dobrze czarowanie.
Jakby na przekór tym słowom znowu zaczął znikać. Monika obmacała starannie ławkę. Była pusta.
– Nie męcz się – powiedział Jakub. – Poszedł sobie już chwilę temu. Rozmawialiśmy z jego odbiciem.
– Czy pan mi czegoś nie dosypał do wczorajszej kolacji?
– Gdzież bym śmiał. Zresztą, chyba nie jadłaś wczoraj z uwagi na ból zęba?
– To prawda…
– I jak, pomogło? Bo jakoś zapomniałem rano zapytać.
– Pomogło. Od tej pory zawsze będę stosowała ten sposób.
– Jaki sposób? – zaciekawił się Semen.
– Pan Jakub polecił mi przyłożyć do policzka końskie g… odchody.
– A, moja szkoła. To ja przyniosłem tą metodę na ten grunt.
– Jest świetna.
– I chcesz ją nadal stosować – dodał Jakub z uśmiechem. A gdzie dziecko drogie znajdziesz w mieście końskie pączki?
– Na przedmieściach mieszka trochę węglarzy. Myślę, że jak poszukam, to znajdę.
– No wiesz? Zbierać tak z ulicy… Semen zakrztusił się ze śmiechu.
– Strasznie niehigienicznie – zakpił.
– Nie o to chodzi. Jeszcze ją zobaczy ktoś znajomy i będzie miała zepsutą opinię.
– Rozejrzę się najpierw dookoła – obiecała.
Byli już koło ratusza – odrapanej rudery, która była siedzibą władz miejskich w połowie ubiegłego wieku, a od tamtej pory każdy kolejny właściciel pogłębiał jedynie stan ogólnej dewastacji, gdy na ulicy koło nich zatrzymał się mercedes piaskowej barwy. Wysiadła z niego kobita w futrze obwieszona biżuterią jak choinka. Podbiegła truchtem.
– Przepraszam, to pan jest Jakub Wędrowycz?
– Aha – przyznał się egzorcysta.
– Byłam u pana w domu, sąsiedzi powiedzieli mi, że poszedł pan do kościoła. Jest pan moją ostatnią nadzieją.
– Hmm, my się znamy?
– Jestem Rozalia Kaczyńska. Jestem znajomą księdza Wilkowskiego.
– Aha. Co u niego?
– Jest sekretarzem biskupa warszawsko- praskiego. Pnie się do góry.
– To słyszałem. Czym mogę pani pomóc?
– Przyjechaliśmy z mężem i bratem. Chodzi o mojego syna.
– Jest chory?
– Coś w tym rodzaju. Zostawiłam ich u pana na podwórku. Pojedzie pan ze mną? Proszę.
– Muszę zabrać ze sobą moją asystentkę.
– Oczywiście. Jedźmy!
– Semen, ty?
– Podrzućcie mnie do krzyżówek.
– Oczywiście – kobieta była tak szczęśliwa, że podrzuciłaby go nawet na księżyc.
Pojechali. Kobieta prowadziła jak szalona. Na Starym Majdanie byli po dwudziestu minutach. Na ławeczce przed domem Jakuba siedzieli dwaj mężczyźni. Między sobą trzymali chłopaka lat około siedemnastu. Chłopak był punkiem. Wyglądał obrzydliwie. Na głowie miał „irokeza”, po bokach wygolone. W uchu wisiał mu kolczyk zrobiony z żyletki i agrafki. Ubrany był w czarną, skórzaną kurtkę, powycieraną do niemożliwości. Na plecach odznaczał się wyraźnie napis wykonany białą olejną farbą. „No Future”. Na nogach miał powyciągane i podarte jeansy i obleśne glany także posmarowane białą farbą. Na nagim torsie pod kurtką wisiały mu rozliczne blaszane znaczki. Jakub skrzywił się.
– To tutaj to robota dla psychiatry – wyraził swoją opinię.
– Zawrzyj dupę – powiedział młodzieniec, spluwając mu leniwie pod nogi.
– Co mam zrobić?
– Jest pan najlepszym egzorcystą w kraju. Mój syn najwyraźniej uległ opętaniu.
Jakub popatrzył na niego smutno i pokiwał głową.
– Wygląda na beznadziejny przypadek – zawyrokował. Ale zrobię, co się da.
– O czym pierdoli ten facet? – zaciekawił się punk.
– Zamknij się wreszcie – wrzasnął jeden z mężczyzn, zapewne jego ojciec lub wuj.
Punk znowu splunął. Jakub zastanawiał się przez chwilę.
– Popilnujcie go jeszcze moment – poprosił. Muszę się przygotować.
– Tylko się pospiesz stary dziadu, bo mam wieczorem koncert!
Jakub otworzył drzwi domu i wszedł do środka. Wrócił po chwili z kluczami od szopy. Z szopy pobrał cztery paliki zrobione ze stalowego pręta zbrojeniowego, takie, jakimi przypina się krowy na pastwisku, tylko ździebko dłuższe. Tak około metra długości.
– Niech pani skoczy do sąsiadów i kupi kurę – powiedział. – Proszę powiedzieć, że to dla mnie. To sprzedadzą.
Kobieta pobiegła truchtem. Jakub zszedł do piwniczki. Wyszedł po chwili bez palików i bez młotka.
– Napijesz się winka? – zapytał punka.