– Nie mam nadnaturalnych mocy. Nie widzę duchów. Nie potrafię zatrzymać rozpadu swojego ciała. Jedyne, co umiem, to tych parę magicznych sztuczek, jeśli godzi się tak nazwać te znachorskie praktyki. Częściowo się ich nauczyłem, częściowo doszedłem do nich metodą prób i błędów. Z większością wampirów i innymi problemami poradziłem sobie chłopskimi, zdroworozsądkowymi metodami.
– Aha. Tak jak z tą kurą?
– Och, ta kura to tylko rekwizyt. Sam nie wiem, czy rzeczywiście złe duchy wnikają w nią. Tak robili znachorzy z Dubienki, u których leczyłem się w czasie wojny. Zabijali kurę na końcu i palili. Ja użyłem materiału wybuchowego, żeby było efektownie. Ostatecznie zapłacili mi, co łaska, ale słono i mieli prawo do naprawdę ciekawego widowiska, a przy okazji uzdrowiłem tego chłopaczka.
– Czy on naprawdę był opętany?
– Bo ja wiem? Dla mnie każdy taki, co sobie farbuje włosy i nabija kurtkę ćwiekami, jest obłąkany. A od tej muzyki, której słuchają, to faktycznie zajeżdża siarką. Powinnaś zbadać wpływ muzyki, jeśli ten nowoczesny łomot można w ogóle tak nazwać, na podświadomość takich jak on. Z tego, co widzę, stają się leniwi, apatyczni, a na wszelkie próby rozbudzenia i przywołania do porządku reagują agresją. Typowi młodzi psychopaci. W przyszłości mordercy. Napatrzyłem się na takich za młodu i widzę, co z niektórych wyrosło.
– A jaka jest na to recepta?
– Dwie. Strzelać albo kastrować.
Poszedł do obory. Monika zamyśliła się. Po chwili wyjechał na Marice przez bramę. Studentka zamknęła za nim wrota. Usiadła na ławeczce. Powiał wiatr. Ślad, gdzie zakopał słoik, był słabo widoczny, zawiał go lessowy pył, ale ciągle widziała to miejsce. Prawie dwa lata pracy. W słoiku w ziemi. I podobno były jeszcze inne słoiki. Wzruszyła ramionami. Poszła do stajni i popatrzyła na dość świeżo pobielone ściany. W stajni wisiały pod sufitem pęczki ziół. Nie wiedziała, jakie tajemnice mogą skrywać. Na co pomagają, na co szkodzą. I nagle zrozumiała sens swojej pracy. To było, co innego niż czytanie katalogu magii brata Rudolfa – średniowiecznego podręcznika dla spowiedników. To było realne. Obok całego cywilizowanego świata żył człowiek, który na co dzień wykorzystywał wiedzę, wydawałoby się umarłą przed stu laty. Człowiek, który wyganiał złe duchy, walczył z wampirami, gadał ze swoim koniem. Mercedes miał warszawską rejestrację. Sława jego rozchodziła się daleko. A on nic nie robił, aby podnieść sobie poziom życia. Wkładał pieniądze do słoików i zakopywał w ziemi. I najwyraźniej było mu obojętne, czy ktoś je wygrzebie, czy nie.
Jakub przechowywał w swoim umyśle wiele prastarych tajemnic. Trzeba było zachować je od zapomnienia. Spisać. Tylko, czy mogła napisać w swojej pracy, że narysowawszy kilka znaków na ziemi, zmienił pogodę w całej okolicy? W stajni nie było much. Czy dlatego, że pora była zbyt wczesna i jeszcze nie obudziły się z zimowego snu? Czy może pomogły wiszące pod sufitem zioła, a może i na to miał metodę? Magiczną albo zdroworozsądkową. Zdjęła ze ściany szczotkę i wolno zaczęła szczotkować nią swoje włosy. Szczotka była szorstka i pachniała koniem.
Herberto, słaniając się nieco na nogach, opuścił swój pokój. Nie odzyskał jeszcze w pełni sił, ale informacja o rzeźbie na cmentarzu była na tyle ciekawa, że postanowił ją sprawdzić. Nawet za cenę własnego zdrowia. Zabrał ze sobą narzędzia. Nie chciał się po nie wracać, gdyby okazało się, że trafił faktycznie na to, czego szukał. Posąg kultowy z jedenastego wieku. Wdrapanie się na Górkę od strony parku trzydziestolecia nie było specjalnie wyczerpujące, on jednak musiał, co chwila przystawać i odpoczywać. Umysł nie wrócił mu jeszcze do pełnej sprawności. Myśli płynęły wolno. Gdyby Iwanów pojawił się teraz w Chełmie, miałby łatwą robotę. Unieszkodliwienie egzorcysty zajęłoby mu nie więcej niż dziesięć sekund. Ale czarownik zajmował się akurat w Wojsławicach podkładaniem świni Jakubowi Wędrowyczowi, dlatego Herberto był względnie bezpieczny. Choć oczywiście nie tylko Iwanów dybał na jego życie. Cmentarz był totalnie zapuszczony, jednak pewne ślady wskazywały na to, że ktoś zagląda tu od czasu do czasu. Na grobie premiera Zakarpackiej Ukrainy leżały świeże kwiaty. Na jednym z innych grobów stało kilka zniczy, wygasłych obecnie i wypalonych. Ścieżką przeszedł niedawno spory odział ludzi w oficerkach podkutych gwoździami.
Musieli dźwigać coś ciężkiego, bowiem ich ślady odcisnęły się głęboko w rozmiękłej ziemi. Spróbował wyczuć odłamki myśli tkwiące w kamieniach nagrobków. Wzdrygnął się z obrzydzenia. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat nekropola była widownią pijatyk i orgii. Zdarzyło się tu także kilka zabójstw. Kamienie poznaczone były zakrzepłą krwią. Cud prawdziwy, że żaden z nieboszczyków nie wstał nigdy z tej ziemi. Może dlatego, że leżeli tu w większości dobrzy ludzie. Uchwycił się tej myśli i podążył za nią w głąb. Pod zewnętrzną warstwą plugastwa odkrył wiele dobrego. Smutek, żal za zmarłymi. Ich życia. Często wypełnione trudem i ciężką, uczciwą pracą. I piękne wspomnienia, jakie po sobie zostawili. Dotarł do rzeźby. Rzeźba wyglądała na starą. Była silnie nasiąknięta wilgocią, pokrywały ją zielone liszaje jakichś glonów. Przedstawiała paskudnego niedźwiedzia stojącego na pryzmie ludzkich czaszek. Była nawet nieco większa niż powinna być.
– No i spotkaliśmy się – mruknął do siebie.
Ponownie wsłuchał się w echo rzeźby. Odebrał dziwne i sprzeczne wrażenia. Wściekłość, szalony pośpiech, ból poranionych rąk. Nadzieję na wolność, nienawiść, jakąś lisią chytrość. Wszystko to wydawało się pochodzić od jednego człowieka. Herberto zamyślił się, a potem spróbował wczuć się głębiej. Chciał odnaleźć myśli kapłanów składających ofiary, błagających tłumów pogan, może krwawych ofiar. Zamiast tego, wyczuł radochę kilku robotników z cementowni, którzy wykuwali ten blok ze skały na specjalne i cholernie dobrze płatne zmówienie. I wściekłość ośmiu kryminalistów, którzy pod konwojem nieśli ten posąg na dniach zabłoconą ścieżką, a potem smarowali go mchem i błotem.
Nigdy nie zdarzyło mu się kląć, ale teraz miał ochotę zakląć jak szewc. Zamiast tego, wydobył młotek i dla ostatecznego upewnienia się walnął z rozmachem, utrącając rzeźbie kawał łapy. Kreda pod cienką warstewką fałszywej patyny była biała jak śnieg i tylko niewielkie rdzawe plamki znaczyły ślad mikroorganizmów zawierających odrobiny żelaza, które obróciły się w skałę przed stu pięćdziesięciu milionami lat. Zatracił nad sobą kontrolę. Zaczął wściekle kuć młotkiem. Odłupywał mniejsze i większe kawałki. Niespodziewanie poczuł na swoim ramieniu ciężką rękę. Rękę socjalistycznej sprawiedliwości.
– Urząd Bezpieczeństwa. Wasze dokumenty?
Nagle cała wściekłość zniknęła mu, jakby zdmuchnął płomień świecy. Wygrzebał nieporadnie z kieszeni swój portugalski paszport.
– Jesteście aresztowani pod zarzutem niszczenia bezcennego zabytku naszej sztuki. Macie prawo nie odpowiadać na pytania. Wszystko, co powiecie zostanie użyte przeciw wam…
Poprowadzili go do góry rozmiękłą ścieżką, a potem koło kopca kryjącego w sobie relikty palatium księcia Daniela i dalej schodami w dół ku ulicy Lubelskiej, gdzie czekała na nich nieoznakowana nyska. Powieźli go w nieznane. W czasie, gdy samochód podskakiwał na dziurach w jezdni, Herberto rozmyślał, że smutkiem, że zawiódł na całego. Nie wykona zadania. Wybuchnie nowa wojna lub nastąpi wysyp sekt. Może kamiennemu posągowi złożeni zostaną jako krwawe ofiary niewinni ludzie. Tak czy inaczej, to wszystko była jego wina. Czuł to. Rozważał przez chwilę natychmiastowe popełnienie samobójstwa, ale odrzucił ten pomysł. Ostatecznie nic złego nie powinno go spotkać. Teraz najważniejszą rzeczą było przesłanie grypsu do księdza, z którym rozmawiał w kościele na Górce. On zaś powinien powiadomić Watykan. Niech przyślą natychmiast kolejnego egzorcystę.