– Hyylaja! – zawył Jakub.
Marika zarżała radośnie i jeszcze bardziej przyśpieszyła bieg. Grudy gliniastej ziemi trysnęły jej spod kopyt. Egzorcysta stanął w strzemionach i wydał z siebie kolejny potępieńczy skowyt. Płynął w powietrzu. Płynęli oboje. Kopyta uderzały w ziemię, ale to nie miało znaczenia. Stanowili jedność. Koń i jeździec. Rozumieli się. Kochali się. Szanowali się. Urodzeni, by pędzić. Pędzić po nieskończonych stepach. Byli wolni, mieli siłę. Cieszyli się życiem, swobodą i przestrzenią. Wyjechali na wysoczyznę koło popówki. Wojsławice leżały pod nimi. Za wsią wznosił się rozległy masyw Mamczynej góry i niższe nieco wzgórze zwane Piaskownicą, wielkie wyrobisko piachu, dziesięciometrowa skarpa. A jeszcze bardziej na lewo, niemal dokładnie na wprost ich leżało Zamczysko. Wądoły pozostałe po średniowiecznym zamku i ruiny stajni dworskiej.
Wzrok Jakuba nie był już tak dobry jak dawniej, ale rozpoznał je. Zresztą i tak wiedział, że tam są. Zjechali w dolinę. W pięć minut później byli na ulicy Grabowieckiej. Zajechali na podwórko domu Semena. Jeden z jego wnuków wylazł z szopy. W owłosionej łapie trzymał siekierę. Zaraz jednak rozpoznał gościa. I odłożył mordercze narzędzie.
– Ach to wy. Dziadek oczekuje. Ma gościa.
– Może nie będę przeszkadzał…
– Ależ proszę wejść. Gość też się chętnie z panem rozmówi.
Jakub wszedł do sionki. Przebrał się w strój ochronny i wkroczył na terytorium carskiej Rosji. Zauważył jeszcze tylko, że gość nie wziął stroju ochronnego z wieszaka. W pokoju siedzieli Semen Korczaszko i młody hrabia Woroncew. Ten sam, którego spotkał przelotnie na dniach w Chełmie. Fakt niepobrania stroju ochronnego wyjaśnił się sam przez się. Hrabia przybył z własnym mundurem. Miał na sobie kompletny uniform białogwardzisty. Na jego piersi wisiał krzyż św. Jerzego najwyższej klasy.
– Witajcie hrabio – powiedział Jakub.
Mówili po rosyjsku, jak to w carskiej Rosji. W samowarze grzał się wrzątek na herbatę.
– Cóż cię sprowadza? – zagadnął Semen, nalewając wody do szklanki.
– Wpadłem się na wszelki wypadek pożegnać. Gdybym nie wrócił, to zaopiekuj się moim koniem.
– Jasne. Idziesz po czarownika?
– Skąd wiesz?
Semen uśmiechnął się. Złote zęby zalśniły.
– W moim wieku łatwo się domyśleć.
Pożegnali się. Jakub opuścił terytorium carskiej Rosji. Odwiesił strój ochronny na wieszak i wyszedł na podwórko. Marika właśnie wymieniała poglądy z Karoliną.
– Poczekaj tu na mnie – powiedział. – Niedługo wrócę. Pokiwała łbem. Poszedł. Skierował się drogą przez łąki w stronę zamczyska. Czuł, że jedyną dobrą kryjówką są znajdujące się tam piwnice. W każdym razie on by się tam ukrył. Co zresztą swojego czasu zrobił. Droga była dłuższa niż ją pamiętał z ubiegłego miesiąca. Gdy wreszcie stanął u stóp zamczyska, żałował już prawie, że nie pojechał konno. Nogi już nie te, co dawniej, ale potem pomyślał o czekających go niebezpieczeństwach i już nie chciał, aby Marika towarzyszyła mu w tej wycieczce.
Zamczysko było zabawną górą. Nie wiadomo, w jak odległej przeszłości, jego zbocze, opadające ku łąkom, ukształtowano na podobieństwo ogromnych schodów. Jeden archeolog, którego kiedyś o to pytał, wysunął teorię, że zapewne miało to chronić skarpę przed osuwaniem się. Archeolog jednak podał tą teorię, ot tak, na podstawie samych obserwacji terenu i zaznaczył wyraźnie, że trzeba by kopać. Egzorcysta ruszył drogą obiegającą górkę po łuku. Droga wspinała się w górę i łączyła z ulicą Zamkową – szumnie nazwanym dwustumetrowej długości traktem, wyłożonym płytami betonowymi, któremu w najbliższej przyszłości groził los analogicznie wykonanej drogi na Stary Majdan. Ruiny stajni dworskich chyliły się wyraźnie ku upadkowi. Środkowy trójkąt, podpierający pierwotnie wiązania dachu, runął w dół. Mury były popękane.
Życie ludzkie jest mocniejsze – pomyślał sobie. Stajnie postawili sto lat temu, bez czterech lat. Semen jest od nich starszy, a tymczasem one maja już okres świetności za sobą i są martwe od czterdziestu lat. Nikt ich nie odbudował po pożarze i od dawna nie postała w nich stopa żadnego konia. A on żyje i działa.
Jego cel leżał kawałek w bok. W ruinach oranżerii dworskich. Ruiny ogrodzone były płotem z drutu kolczastego i przeniknięcie na ich teren zajęło mu trochę czasu. Za to, gdy znalazł się pomiędzy wysokimi paskudnymi murami, od razu wiedział, że jest we właściwym miejscu. Pamiętał, gdzie właściciel rudery odstawia widły. Uzbroiwszy się w nie i naszykowawszy rewolwer, zagłębił się do środka. Minął rozwalony piec kaflowy. Całe kafle dawno rozkradziono, poniewierały się tu tylko potłuczone odłamki. Pod jego stopą pękła cegła. Na cegle tej, podobnie jak na większości tych, z których wymurowano popadający w coraz większą ruinę folwark, widniała data głęboko odciśnięta w mokrej glinie – I869.
Jakub dotarł do miejsca, gdzie kiedyś zawaliła się piwnica. Przez dziurę w stropie można było zajrzeć do środka. Nie musiał zaglądać. Z wnętrza buchała woń dawno niemytego ciała. Powietrze wibrowało od złości. Jakub postarał się skoncentrować. Nie potrafił tak dobrze czytać z odłamków myśli, ale wyczuł, że człowiek ukrywający się w piwnicy jest na wskroś zły. Wyjął z kieszeni zwiniętą „Trybunę Ludu” i podpaliwszy ją benzynową zapalniczką, wrzucił ją do wnętrza. Iwanów faktycznie się tam znajdował. Co więcej, był zalany w trupa. Siedem flaszek po tanim jabłkowym winie poniewierało się wokoło. Egzorcysta ujął mocniej widły w rękę i zeskoczył na dół. Stanął tak pechowo, że zwichnął sobie nogę w kostce. Podparł się jednak widłami i dzięki temu nie przewrócił się. Iwanów spał. Jakub podniósł widły do morderczego ciosu. W tym momencie w powietrzu zaczęło się coś materializować. Biały dziwny kształt. Ni to człowiek, ni to niedźwiedź. Małpolud z pyskiem niedźwiedzia pokryty długim splątanym białym futrem. Egzorcysta wyskoczył z loszku i przyjął postawę obronną, przywierając plecami do ściany. Dziwna istota wylazła z lochu i stała teraz przed nim, a potem przemówiła. Mówiła bezpośrednio do jego umysłu.
– Wynoś się stąd.
– To ty się wynoś wyleniały małpiszonie. To moja ziemia. I zabierz ze sobą ta padlinę!
Postać pulsowała. Jak gdyby nie mogła utrzymać swojego kształtu. Kontury zamazywały się, stawała się mniej lub bardziej przejrzysta.
– On jest moim sługą. Tak jak ja służę Temu- Który- Zna- Drogi- Które- Wiodą- Do- Miodu.
– Myślisz, że cię nie poznałem? Widziałem cię w lochach Chełma. Widziałem twoje wizerunki wyryte na ścianach. Jesteś Duch Bieluch.
– To tylko połowa prawdy. Zostaw mojego sługę w spokoju. W mieście jest nasz wróg. Bardzo potężny. Mój sługa musi nabrać sił.
– Odpalając kolejne jabole? Gdybyś się nie zjawił, ten wieprzek niezależnie od całej swojej magicznej mocy, zdychałby teraz w tej piwnicy.
– Dlatego się zjawiłem.
– Wracaj do siebie i daj mi dokończyć. Ten tutaj stanowi zagrożenie dla mojej wsi.
– Figę. On musi zdobyć doświadczenie. Nie panuje jeszcze wystarczająco dobrze nad swoimi mocami.
– Tak, wypruje z nas flaki czarami, wykąpie się w ludzkiej krwi, zeżre parę mózgów dla wzmocnienia intelektu i wtedy będzie gotów?
– Coś w tym rodzaju.
Jakub uniósł widły i pchnął z całej siły. Widły zagłębiły się w ciele ducha i zatrzymały się. Przestrzeń wokół nich stężała, jakby wbił je w szybko stygnącą lawę. A potem duch zniknął.