– Polemizowałbym. Dziś rano prawie się udało.
– Niejakiemu Adolfowi prawie udało się wygrać wojnę.
– Jutro uda się z pewnością. Zresztą, uważam, że dusze na niewłaściwych miejscach trzyma jedynie wola tego drania. Jeśli się go pozbędziemy, to może uda się…
– Sprawdzimy. Na razie chodźmy w pole poszukać trawki. Może nie będzie trzeba uciekać się aż do zabijania Iwanowa.
– Hym?
– Jesteś pan panie Saleta egzorcystą, a nie łowcą duchów. Spróbujmy wygnać z Iwanowa duszę czarownika.
– To mi nie przyszło do głowy.
– Ech, ciemnoto jasnowidzów.
Zostawili obie dziewczyny i poszli. Niebawem drogą od pekaesu nadszedł młody ćwok w berecie przekrzywionym malowniczo na bok. Niósł teczkę na rysunki. W jego krwi znajdowało się duże stężenie różnych substancji chemicznych, dzięki czemu był na niezłym haju. Dopytawszy się najpierw, gdzie mieszka Jakub Wędrowycz, przy czym okoliczna dzieciarnia miała mnóstwo uciechy, wskazując mu różne błędne adresy, wszedł wreszcie na właściwe podwórze. Zaraz też spotkał Marikę.
– Cześć Moniko. Znalazłem cię. Nieładnie tak uciekać bez pożegnania.
– My się znamy? – zaciekawiła się
– Nie zgrywaj się. Tęskniłem za tobą.
Monika wybiegła ze stajni i złapała go niespodziewanie zębami za siedzenie. Zawył. Rzuciła go na ziemię i zatańczyła kopytami i o centymetry od jego twarzy. Rżała przy tym, starając się jak najlepiej wykorzystać końskie struny głosowe do wydawania ludzkich dźwięków. Artysta zbladł.
– Jezu – wymamrotał – ta szkapa mówi?
– Szkapa? – zdenerwowała się Marika. Uważaj, co mówisz. Długo pracowałam nad swoim wyglądem.
Głos był inny niż u prawdziwej Moniki. Usłyszał to.
– A kim ty właściwie jesteś – zdziwił się. Jesteś tak podobna do Moniki… Może jesteś jej siostrą?
– Jestem Marika. Jestem klaczą Jakuba Wędrowycza, a Monika stoi za tobą palancie.
– Odwrócił się i popatrzył na stojącą za nim klacz.
– Pierdoły – powiedział wreszcie.
Monika znowu próbowała mówić. Tym razem wsłuchiwał się uważniej.
– Coś podobnego – wymamrotał. Bardzo mi miło, Tomek jestem.
Iwanów zmaterializował się z powietrza.
– Wot te na – powiedział. Przedstawiciel młodego pokolenia. Artystyczna Bohema?
– Można tak to określić.
Monika podkradła się od tyłu i kopnęła czarownika.
– Chodźmy gdzieś, gdzie będziemy mogli pogadać – powiedział. Na przykład do tej chałupy.
Weszli do domu Jakuba. Siedli w „salonie” na fotelach.
– Wygląda mi pan na człowieka, który wie, czego chce – powiedział czarownik, uśmiechając się. Miałbym dla pana małe zlecenie.
– A co ja z tego będę miał?
– Dostaniesz Monikę. Bo do tej pory zdaje się nie lubiła cię?
– Aha.
– Będzie ci posłuszna. Uległa. Co ty na to? Młody artysta roześmiał się.
– Wolne żarty.
– Uważasz, że nie zmuszę jej do tego?
– Nie wiem jak. Zresztą, co to za heca z tą zmianą miejsc?
– Drobnostka. Postanowiłem urozmaicić jej życie.
– Kurde, jeszcze w życiu nie miałem takich majaków po prochach.
Iwanów obraził się.
– Wrócę jak wytrzeźwiejesz.
– Nie chcę trzeźwieć. Jestem artystą.
Czarownik zniknął. Artysta zażył sobie jeszcze jedną tabletkę wynalazku produkcji swojego kumpla i zapadł w niebyt. Jakub i Herberto nadeszli po godzinie.
– A to, co za padlina? – zdziwił się gospodarz, widząc na podłodze leżącego bez przytomności, a za to z błogim uśmiechem na ustach, chłopaka.
– Przyjechał do Moniki w odwiedziny. – wyjaśniła Marika. Artysta. Gadali o czymś z Iwanowem, a potem łyknął coś i zwalił się na podłogę.
Herberto otworzył jedno oko leżącego. Źrenica wypełniała je prawie całkowicie.
– Przedawkował jakiś narkotyk – powiedział.
– Narkotyk? – zaciekawił się Jakub. Ojciec zna się na tym?
– Trochę.
Egzorcysta amator padł na kolana i zaczął przeszukiwać kieszenie leżącego. Znalazł trochę jakichś tabletek w słoiczku i buteleczkę czegoś.
– Co to? – zaciekawiony podsunął buteleczkę zakonnikowi.
Zakonnik odkorkował i powąchał.
– Chyba LSD. Mocny środek. Wywołuje halucynacje i zaburzenia jaźni.
– Chyba wiem, co zrobimy. – Co?
– Zobaczysz. Na razie pomóż mi zawlec to ścierwo do piwnicy.
Zawlekli. Następnie Jakub napisał kawałkiem kredy na ścianie stajni:
Chyba się dogadamy. Wpadnij, potargujemy się jeszcze przy piwie.
Czarownik niebawem się zjawił.
– Wierzyłem w wasz rozsądek – powiedział, sadowiąc się za stołem. A gdzie ten miły młodzieniec?
– Poszedł do Woj sławie dokupić piwa. Ale wróci przed wieczorem. A na razie łyknijmy to, co mamy – podsunął mu kufel.
– Niezłe. Co to jest?
– Nazywa się „Perła Chmielowa”. Produkują je chyba w Lublinie. Najlepsze piwo w Polsce.
– Dobrze. Co chcecie targować?
– Jesteś kapłanem, no nie? – Aha.
– Podzielimy strefy wpływów. Ty zostajesz arcykapłanem i masz władzę nad całą Polską.
– Aha. A wy?
– Herberto pojedzie do Hiszpanii…
– Do Portugalii – sprostował emisariusz.
– Słusznie. Do Portugalii. Ja pojadę na Ukrainę. Założymy wszędzie świątynie nowego kultu.
– Zgoda, ale muszę to jeszcze konsultować z moim panem. W tym celu muszę… Cholera, co muszę?… Ach tak. Muszę znaleźć jego posąg i odprawić specjalne rytuały.
W tym momencie LSD wzięło go na całość. Oczy stanęły mu w słup. Padł na ziemię.
– Ile mu dolałeś? – Zaciekawił się zakonnik.
– Dwie łyżki.
– Idioto! Wykituje zaraz!
Podwórko zaczęło zapełniać się tłumem Iwanowów. Niektórzy mieli rogi na głowie, inni ogony. Część ziała ogniem. Kilku przechodziło intensywny proces rozkładu.
– I co teraz, ha? – zagadnął Herberto.
– Hy! bierzem łopaty i ciukajem ich. Lepiej, żeby się nie rozleźli po okolicy.
Poszli do szopy i ruszyli do boju z dwiema łopatami. Rąbali widma, a one padły na ziemię i buchała z nich krew. Nie broniły się nawet. Zakonnik i egzorcysta pościągali trupy na wielki stos pośrodku podwórza. Wrócili do domu. Iwanów nadal był nieprzytomny. Z jego ust wydobywał się nikły błękitny płomień. Jakub wzruszył ramionami i postawił czarownikowi czajnik na twarzy.
– Nu, niech się zagotuje – powiedział.
– Co robimy?
– Można by go teraz łatwo zaciukać, ale lepiej byłoby wysondować, co ma w tym swoim mózgu? Spróbujesz?
– Aha.
Herberto skupił się z całej siły. Umysł starca był jeszcze gorszym śmietnikiem niż jaźń Wędrowycza. Miotały się w nim niedźwiedzie. Białe i brunatne. Małe i duże. Ponadto kotłowały się tam rozmaite umiejętności.
– Chyba wiem, jak odebrać mu zdolność do rozdwaja- nia się – powiedział. Ale to chwilę potrwa.
– Spróbuj, a ja pójdę na zewnątrz, bo chyba znowu mam gości.
Birski stał właśnie zdumiony obok radiowozu i wga- piał się w niemym przerażeniu w stos ciał.
– Cco to jest? – zapytał.
– Gdzie? – Jakub udał, że nic nie widzi.
– Nie zgrywajcie obywatelu idioty. Przecież tu jest cały stos nieboszczyków.
– Pierwsze słyszę. Jacy znowu nieboszczycy?
– No, ci tu – wskazał górę ciał.
– Nadal będę twierdził, że niczego tu nie ma. Po prostu błoto.
W tym momencie stos trupów zniknął jak kamfora. Birski, milcząc, wpatrywał się dłuższą chwilę w puste podwórko, a potem podreptał do radiowozu i wyjął ze skrytki balonik do badania podejrzanych o jazdę po pijanemu.